CZUŁYM UCHEM
Dziś opowiem, a raczej będę snuł przemyślenia o płycie, z którą się docieram od lat i dotrzeć nie mogę; o płycie, która nęci mnie i pociąga, a jednocześnie nie pozwala się zbliżyć; o płycie, która już dawno powinna być w moim osobistym kanonie najlepszych płyt wszechczasów, ale ciągle w nim nie jest, bo chyba sama nie chce tam trafić.
Gardzi nim! Gardzi mną i moim śmiesznym kanonem. Z czym do ludzi? – pomyślałaby sobie płyta, gdyby tylko mogła myśleć. Sama za to znajduje się we wszystkich możliwych krajowych kanonach, zestawieniach, indeksach, katalogach, antologiach, spisach, rejestrach, a nawet w litaniach najlepszych albumów polskiego rocka, a jak już tam jest, to przeważnie rozsiada się wygodnie na samej górze, na samym szczycie, na samym tronie w tym swoim zimnofalowym futrze z norek i patrzy to z pobłażaniem, to z wyższością na tych wszystkich niemenów, ciechowskich, jackowskich, nalepów i całą resztę, patrzy i znów przez jej czarną, winylową matrycę przebiega słodka myśl: „Tak się robi rokendrola. Król jest jeden. Nazywam się Klaus Mitffoch”.
Ciągle nie wiem, w czym tkwi problem. Że jest we mnie, wiem na pewno. Ale jaka jest jego natura? Może to ta wyższość Klausa Mitffocha jest za wysoka dla mnie, zbyt przytłaczająca i to mnie przygnębia? Bo co można począć z wyższością, której nie da się podważyć? Można skapitulować, czyli uznać ją lub przynajmniej oswoić; można ją demonizować, żeby samemu zyskać na znaczeniu; można ją ośmieszyć… ale tu naprawdę nie ma się z czego śmiać, w tym wypadku byłoby to samobójstwo.
Gdyby tylko Janerka wyemigrował za ocean, tak jak to sobie z żoną zaplanował, gdyby nie posłuchał brata i nie został jeszcze, aby 12 grudnia 1981 roku uczestniczyć w jego ślubie, gdyby tylko Jaruzelski nie ogłosił stanu wojennego, moje rozterki nie miałyby miejsca, moje życie byłoby łatwiejsze.
Albo gdyby Janerka nie poszedł do wojska, nie zaczął tam grać na kontrabasie po kantynach, nie przeczytał o nowej muzyce, która pojawiła się na Wyspach, którą próbował sobie potem wyobrazić i odtworzyć po swojemu, nie musiałbym dzisiaj przelewać na papier swoich rozterek na temat Klausa Mitffocha, nie musiałbym stawać przed jego majestatem i mierzyć się z miłościwie nam panującą Wyższością. Nie musiałbym robić absolutnie nic.
Proza życia jednak karmi się figlami, które nam płata, z których dzierga nasze losy, fastryguje życiorysy. Już nam się wydaje, że ścieg jest prosty, pewny, i nagle wszystko leci i się pruje. Może to w takich chwilach proza życia daje nam okazję do karkołomnej akrobacji, która – owszem, nie zawsze – ale czasem się udaje i po której wybucha owacja na stojąco, która trwa i trwa… W przypadku Klausa Mitffocha owacja nie zaczęła się od razu, publiczność chyba była oniemiała i rozklaskiwała się powoli, zanim nastąpił zasłużony standing ovation.
Żeby było jasne, uwielbiam, cenię i poważam Lecha Janerkę za jego słowne fikołki, muzyczną nieoczywistość i życiową wstrzemięźliwość. Kocham jego Plagiaty, do których często wracam. Lubię punk, nową falę, zimną falę, rozumiem tę muzykę, umiem ją docenić tak, jak na to zasługuje.
Obiektywnie zdaję sobie sprawę z głębokiej wartości tego wydawnictwa i chcę w tym miejscu oddać cesarzowi co cesarskie – jest to album wybitny, uniwersalny i ciągle aktualny. W moim przypadki chodzi jednak bardziej o pewnego rodzaju chemię, która raz mnie przyciąga, a później odpycha od tego albumu i bawi się mną jak kukłą, przez co ciągle mam wrażenie, jakbym nie był panem sytuacji, jakbym to nie ja słuchał tej płyty, ale płyta nasłuchiwała mnie. I to mnie denerwuje.
Łukasz Cupał