Z NASZEGO PODWÓRKA
Każdy dzień zaczynam od przeglądu najnowszych wydarzeń. W czwartek, 24 lutego zamarłem z przerażenia. Podobnie jak dwa lata temu, kiedy w wiadomościach wieczornych ogłoszono zakaz wychodzenia w związku z COVID-em albo tak, jak wtedy, kiedy dowiedziałem się o wypadku bliskiego przyjaciela. I niby to nie dotyczyło bezpośrednio mnie, to jednak poczułem okropną bezsilność.
Nie dowierzając, czytałem o nocnym ataku Rosjan na Ukrainę. Świat zwariował!!! Nie mogłem skupić się na pracy, wiadomości o wojnie bombardowały mnie ze wszystkich stron. A wśród nich coraz częściej pojawiały się te o zbiórkach na rzecz Ukrainy. Wpadłem więc na pomysł, by wraz z kolegą Edem Štenclem, człowiekiem wielkiego serca, zorganizować taką zbiórkę. Połączyliśmy się więc z szefową Czerwonego Krzyża w Sninie, by sprawdzić, jakie są potrzeby.
Zgodnie z otrzymanymi wskazówkami zaczęliśmy działać – my, w ramach Klubu Polskiego, bo połączyłem się z oddziałami bratysławskim i trenczyńskim. W Bratysławie pomieszczenia na zbiórkę udostępnił Instytut Polski. Bratysławscy Polacy byli tak hojni, że kiedy przyjechałem po zebrane rzeczy, ledwo zmieściłem je w samochodzie osobowym.
Wiadomo więc było, że na granicę będziemy musieli pojechać wozem dostawczym. I tak się stało. Samochód ozdobiliśmy nalepkami Klubu Polskiego oraz Kultury regionu Ilava, bowiem oprócz darów z Bratysławy i Trenczyna zabraliśmy jeszcze rzeczy ze zbiórki Tibora Meliša z Ilavy, i wyruszyliśmy na wschód. Drogi były przepełnione, dlatego podróż trwała dłużej niż zwykle.
Czerwony Krzyż w Sninie mieści się w zrekonstruowanym budynku w centrum miasta. Przywitała nas pani dyrektor, która po przyjęciu darów, zabrała nas na granicę, byśmy zobaczyli, jak wygląda przyjmowanie uchodźców. Tu wielki ukłon należy się wolontariuszom, którzy bezinteresownie spędzają na granicy swój czas wolny.
Kiedy dotarliśmy do Ubli, byłem zaskoczony. Znam ten region. Do tej pory kojarzył mi się z niewielkim ruchem ulicznym. Tym razem było tam mnóstwo ludzi, namiotów, wolontariuszy i mundurowych. Z kolei bezpośrednio na granicy jakby wszystko ucichło. Potem dopiero uświadomiłem sobie, że za naszą wschodnią granicą ruch maleje, ponieważ tam obowiązuje godzina policyjna.
Ci, którzy przekraczali granice – aż mnie w gardle ściskało – mieli cały swój dobytek w pojedynczych torbach i walizkach. Wszyscy byli wystraszeni. Nie mogłem przestać myśleć o tym, jaki obraz malowałby się na mojej twarzy, gdybym to ja był na ich miejscu.
To było bardzo mocne przeżycie! Spędziłem 15 godzin za kierownicą i na nogach, ale nie żałuję. Mało tego, jestem dumny z tych wszystkich, którzy pomogli zorganizować naszą zbiórkę i włączyli się w dobrą sprawę. Wierzę, że szczęście i zdrowy rozsądek nigdy nas nie opuszczą i zawsze będziemy tymi, którzy pomagają, a nie tymi, którzy od pomocy są zależni.
Marek Berky
zdjęcia: Marek Berky