Nasi w służbie uciekającym na Słowację

Katka pomaga bezpośrednio na granicy, Alexandra wraz z bratem na dworcu kolejowym, Aneta kupuje to, co jest potrzebne danego dnia w punkcie, do którego docierają uchodźcy. Edyta segreguje rzeczy, obsługuje uciekinierów w centrum pomocy i obdzwania firmy, które mogłyby wesprzeć zbiórki. Paweł miał przekazać rzeczy na zbiórkę, ale widząc piętrzące się ich sterty, zaoferował pomoc w ich segregacji. Justyna z mężem szybko wyremontowali mieszkanie i zakwaterowali w nim Ukrainki z dziećmi.

Wojna uaktywniła wielu z naszych rodaków mieszkających na Słowacji. Przedstawiamy działania niektórych z nich. Są one bardzo inspirujące! I wzruszające.

 

Obok mundurowych, na granicy

Katka Petrašová z Trenczyna, Słowaczka polskiego pochodzenia, uwija się na granicy w Sobranciach. Jest w grupie Związku Młodzieży Chrześcijańskiej i pracuje na różnych pozycjach, po prostu tam, gdzie jest potrzebna. „Nalewam herbatę zmarzniętym uchodźcom, serwuję jedzenie lub wykonuję prace bezpośrednio w strefie celnej, gdzie trzeba segregować rzeczy“ – mówi Katka.

Zwraca uwagę, że najlepiej pomagać finansowo, ponieważ rzeczy gromadzone w ramach zbiórek  jednego dnia następnego mogą być już niepotrzebne. „Zdarzało się, że na przykład w pewnym momencie mieliśmy niesamowicie dużo pieluch, podpasek, chusteczek, ale brakowało szamponów“ – wymienia i podkreśla, że trzeba być świadomym tego, iż sterty rzeczy wymagają sortowania, co jest bardzo czasochłonne, i dodatkowych rąk do pracy.

Według niej najlepiej wpłacić pieniądze na konkretne organizacje wspierające prace na rzecz Ukrainy, jak na przykład  Človek v ohrození. W tych smutnych, trudnych czasach Katka widzi też coś pozytywnego. „Tu, na granicy jest sporo różnych organizacji, ale czujemy się jak jedna wielka rodzina. Wszyscy wzajemnie się wspieramy, bez względu na to, czy ktoś jest wolontariuszem, żołnierzem, strażakiem, czy policjantem“ – mówi i widać, że jest to dla niej i innych pracujących tam ludzi bardzo silne przeżycie, które na pewno pozostanie w ich pamięci na zawsze.

 

W dworcowym zgiełku

Alexandra Saenz z Koszyc wraz z bratem Bogdanem przychodzą pomagać na dworcu kolejowym – sześć godzin w weekendy, a w tygodniu wtedy, kiedy mają mniej lekcji w szkole. Pochodzą z mieszanej rodziny: ich mama jest Polką, a tato Meksykaninem.

„To rodzice zawsze zwracają nam uwagę na to, by być wrażliwym na krzywdę drugiego człowieka“ – mówi Alex, a kiedy pytam, skąd dowiedziała się o takiej możliwości pomocy, uśmiecha się. „Mama sporo surfuje po Internecie i czasami podrzuca nam pomysły, czym moglibyśmy się zająć. Tym razem zainspirowała nas do tego konkretnego działania“ – wyjaśnia.

Jak się potem dowiaduję, tylko tak między wierszami, w pomoc Ukraińcom zaangażowana jest cała rodzina, bo niemalże każdego dnia przyjmują pod swój dach uchodźców, którzy docierają do miasta i potrzebują odpocząć przed dalszą podróżą.

„To są nasi sąsiedzi, a rodzice uczą nas, że trzeba pomagać, bez względu na to, skąd człowiek pochodzi“ – mówi moja rozmówczyni, którą dopytuję, na czym polegają jej zadania bezpośrednio na koszyckim dworcu. Alexandra odpowiada, że tam są potrzebne do pracy wszystkie ręce: czy do kuchni, do częstowania kanapkami, czy do pomocy tym, którzy wysiadają z pociągów.

„Chłopcy najczęściej mają za zadanie pomóc z bagażami wysiadającym z pociągów kobietom z dziećmi, a ponieważ mam krótkie włosy i byłam z bratem, to wzięli mnie za chłopaka, więc i ja nosiłam walizki“ – mówi z uśmiechem. Poza tym Alex dostrzega zagubienie wśród przyjezdnych, a wtedy na pewno potrzebne są dobre słowo, miły gest, tym bardziej, że onieśmieleni przybysze czasami nie mają ani sił, ani odwagi prosić o pomoc.

Z pociągów wysypują się głównie kobiety. „Na palcach jednej ręki mogę wymienić chłopaków, których tam spotkałam, większość została, żeby walczyć na wojnie“ – mówi. Czasami na policzkach przybyszów dostrzega łzy. „Najczęściej dzieje się tak, kiedy ktoś do nich dzwoni. Sądzę, że wtedy dowiadują się o jakichś przykrych rzeczach. W takich sytuacjach mogę jedynie podać im chusteczkę“ – mówi cicho. Jest taktowna. Na to także zwracają im uwagę koordynatorzy podczas miniszkoleń wolontariuszy i proszą, by przyjezdnym nie przysparzać dodatkowych stresów.

Alexandra i Bogdan znają kilka języków obcych, jest im więc łatwiej rozmawiać z młodymi Ukraińcami. „Starsi nie mówią w innych językach, więc porozumiewamy się z nimi, jak się da, nawet na migi“ – wyjaśnia 18-latka. Zaskakuje mnie rozważnymi spostrzeżeniami, nabytymi w ciągu kilku dni od wybuchu wojny.

„Zaczynam sobie uświadamiać, jakie mam szczęście, że moja rodzina jest razem, nie musimy nigdzie uciekać, mogę chodzić do szkoły, mam przyjaciół, nie muszę zostawiać swojej historii i gdzieś w nowym miejscu budować wszystko od nowa. Teraz doceniam  poczucie bezpieczeństwa“ – konstatuje.

 

Uzupełnianie zapasów w namiocie

Aneta Mikitová z Koszyc również pojawia się systematycznie w okolicy dworca kolejowego, przed którym stoi duży namiot. Do niego kierowani są uchodźcy. „Przyjeżdżam do wolontariuszy, do tego namiotu i po prostu pytam, czego im dziś brakuje“ – mówi Aneta.

Potem jedzie na zakupy i za własne pieniądze kupuje w hurtowni to, czego najbardziej potrzeba. Czasami jest to woda mineralna, czasami soczki dla dzieci w małych butelkach albo słodycze. „Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej sytuacji nie pomagać. Po prostu odzywa się we mnie nasza polska solidarność“ – mówi.

Aneta mieszka w Koszycach od ponad 20 lat i ma tam spore grono przyjaciół. Wśród nich Ukraińca, któremu w obecnych czasach pomaga. „Staram się zwracać uwagę na jego podpowiedzi, sugestie, jak można pomóc“ – opisuje. W ten sposób we współpracy z bratem z Warszawy załatwiała Ukrainkom, które dotarły do Polski, nocleg, a potem pilotowała ich podróż do Budapesztu.

„Te panie załapały się na darmowe bilety lotnicze Wizz Air i poleciały do rodziny do Alicante“ – opisuje. Na miejscu, w Koszycach też już dała schronienie kilku osobom. „W takich sytuacjach płacę tym ludziom za lokum, gdzie może przenocować kilka osób; mają tam dużo prywatności i mogą odpocząć przed dalszą drogą“ – wyjaśnia. W jej głosie wyczuwam podziw dla uciekających kobiet.

„Często podróżują z małymi dziećmi, jadą po kilkadziesiąt godzin na stojąco w pociągach, uciekają w tym, w czym stały, a mimo to jest w nich pewien spokój i determinacja“ – mówi Aneta i dla porównania przywołuje obraz z naszej codzienności, kiedy przeciętnych ludzi denerwuje to, że muszą stać gdzieś w kolejce 10 minut. A w Ukrainkach widzi pokorę i wdzięczność. „Polska historia zawsze wiązała się z  pomocą, z tym, że najczęściej pomagano nam, Polakom. Teraz my możemy się odwdzięczyć za tamte czasy“ – podsumowuje na koniec Aneta.

 

Między regałami w centrum pomocy

Edyta Mikušová od 15 lat mieszka w Pieszczanach, niewielkim  30-tysięcznym mieście uzdrowiskowym, do którego podobno dotarło już około tysiąc Ukraińców. „Widoczni są w mieście, a kasjerka w sklepie ostatnio ucieszyła się na mój widok, bowiem mogła porozmawiać po słowacku“ – opisuje nasza rodaczka, która także włączyła się w pomoc dla uchodźców.

Na pytanie, co konkretnie robi, skromnie odpowiada: „Nic specjalnego. Podjadę, zapytam, czego potrzeba, i to realizuję“. Niedawno zawiozła kosmetyki i odzież po synu, bo chłopięcej najbardziej brakuje. Później były zakupy: 20 kg jabłek, kawa, kasza, słodycze itp.

W centrum pomocy te rzeczy są gromadzone, a potem segregowane. Edyta pomaga siedem dni w tygodniu, ponieważ takie jest zapotrzebowanie. „Segreguję, co przyniosłam, układam na  półkach regałów, następnie zapisuję osoby, które przyszły coś sobie wybrać, czy to jedzenie, kosmetyki, czy odzież, rozmawiam z nimi, pytam skąd przyjechali i czy mają wszystko, co potrzebne. Tak po ludzku“ – opisuje.

Kiedy w centrum jest mniej ludzi, segreguje dary, które przynieśli mieszkańcy Pieszczan. Trzeba je podzielić na grupy wiekowe, poukładać na półkach. „W międzyczasie dzwonię gdzieś po znajomych, kto może pomóc ze swojej firmy z dostarczeniem lekarstw, jedzenia, a obecnie jest duże zapotrzebowanie na odzież wiosenną“ – informuje. Spotyka teraz bardzo różnych ludzi – takich, którzy przychodzą po pomoc każdego dnia, ale i takich u kresu wytrzymałości, płaczących.

„Niektórzy wstydzą się prosić o pomoc, wstydzą się podnieść wzrok, kiedy przychodzą po używane ubrania, podpaski czy mydło“ – mówi Edyta. Jest pełna empatii i współczucia. Zapewne ci ludzie mieli domy, mieszkania, samochody, dzieci, przyjaciół, rodziców, pracę, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. I jednego dnia to nagle zniknęło.

„Obudzili się w nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości, na którą nie mają żadnego wpływu. W obcym kraju, bez pracy, bez znajomości języka. A w mniemaniu niektórych powinni zapewne żebrać o pomoc“ – dzieli się swoimi przemyśleniami. Mówi też o strachu z dotyku, który zauważyła, kiedy chciała niektóre dzieci pogłaskać po głowie.

„Przygotowałam sobie 30 lizaków, zakładając, że rozdam je dzieciom, gdy będę zapisywać ich rodziców i rzeczy, które sobie wzięli, ale niektóre dzieci bały się obcych i dotyku, uciekały wzrokiem“ – mówi i widać, że jest dobrą, wrażliwą obserwatorką, która w uchodźcach dostrzega po prostu ludzi. „Nierzadko to osoby wykształcone, nauczyciele, wykładowcy wyższych uczelni, inżynierowie. Spotykam ludzi skromnych i miłych, ale też i takich mniej skomplikowanych“ – opisuje. Stara się nie oceniać. Po prostu robi swoje i pomaga z dobrego serca.

 

W domu kultury między stertami rzeczy

Paweł Janas z Bratysławy wraz z przyjaciółką wybrali się do Domu Kultury Zrkadľový háj w dzielnicy Petržalka, gdzie zbierane są  dary dla potrzebujących Ukraińców, zarówno tym, przebywającym na Słowacji, jak i tym w Ukrainie. Mieli zapakowane śpiwory, koce, konserwy.

„Szukając miejsca do parkowania, zobaczyłem tłumy, które tam zmierzały“ – wspomina. Po wejściu do środka wrażenie na nim zrobił ogrom pracy, spoczywający na barkach wolontariuszy. „Zapytałem ich, czy potrzebują pomocy. Przytaknęli i skierowali nas do segregowania rzeczy. Jak przyszliśmy tam w południe, to zeszło nam do 18.00“ – opisuje.

Następnego dnia opublikował post w grupie skupiającej Polaków na Facebooku, by zachęcić ich do włączenia się w wolontariat. Nasi rodacy reagowali, pytali o szczegóły, ale czy włączyli się w działania, tego mój rozmówca, którego poznałam właśnie dzięki jego wpisowi, nie wie.

„W takim kryzysowym momencie jednym ze sposobów na poradzenie sobie z własnym stresem, jest zrobienie czegoś na rzecz innych“ – odpowiada, kiedy pytam go, dlaczego postanowił działać. Jak twierdzi, oferuje swój czas, a w zamian dostaje niesamowitą energię. „Poza tym mam wtedy poczucie sprawczości, że w tak trudnej sytuacji, jaką jest wojna u sąsiada, mogę jednak coś zrobić“ – wyjaśnia.

Paweł od ponad dwóch lat mieszka w Bratysławie i pracuje w międzynarodowej firmie. Przyjechał tu z Czech i mówi, że jest entuzjastą kultury czeskiej i słowackiej. Odległość od rodzinnego miasta, Wadowic, nie przeszkadza mu działać na dwa fronty – właśnie wrócił z Polski, gdzie zdecydował się uprzątnąć mieszkanie i zaoferować je potrzebującym dachu nad głową Ukraińcom. „My Polacy jesteśmy mistrzami improwizacji, ale i słomianego zapału. Obyśmy nie stracili sił i chęci do pomocy“ –  mówi na koniec.

 

Schronienie pod Tatrami

Nasza rodaczka Justyna Chovaňáková i jej mąż, Słowak spod Tatr (mieszkają w Wielkiej Łomnicy), dali uchodźcom dach nad głową. W ubiegłym roku państwo Chovaňakovie kupili w Kieżmarku stary dom. Mieli go remontować, by potem móc go wynajmować turystom. Ale kiedy okazało się, że mogą dać schronienie uchodźcom, w ciągu jednej minuty podjęli decyzję.

W połowie marca zrealizowali swój plan, także dzięki pomocy i zaangażowaniu przyjaciół. „To było niesamowite, bo nasi znajomi, kiedy dowiedzieli się, że chcemy dla dwóch Ukrainek z dziećmi przygotować dwupokojowe lokum, odpowiedzieli na apel i pomogli w pracach remontowych – każdy coś przywiózł, by wyposażyć to mieszkanie!“ – mówi ze łzami w oczach.

Chovaňakowie zrobili listę najpotrzebniejszych rzeczy, by potem obserwować, jak pod kieżmarski adres docierają kolejno stoły, biurka, krzesła, komputer, lodówka, pralka, żeby stworzyć normalne warunki do życia; wszystko oczywiście gratis.

Pytam Justynę, kogo zaprosili pod swój dach, a ta zaczyna swoją opowieść. Dziesięć lat temu jej mąż pracujący w ruchu turystycznym poznał Ukrainkę z Kijowa, która zamierzała zainteresować swoich rodaków słowackimi Tatrami. Kiedy wybuchła wojna, przypomniał sobie o niej i odszukał numer telefonu. Wysłał wiadomość i zaoferował pomoc.

Jednak kobieta podziękowała mu, nie podejrzewając, że kilka dni później będzie zmuszona uciekać przed bombardowaniami. Na ucieczkę zdecydowała się z koleżanką. Obie z dziećmi. Wtedy napisała do męża Justyny. „Wiesz, gdyby on wtedy się nie odezwał, ona by pewnie nie odnalazła tego kontaktu, nie wpadłaby na to, że może liczyć na pomoc kogoś za granicą“ – opisuje moja rozmówczyni.

Uzmysławia sobie, że bardzo trudno wyjechać ze swojego kraju i zostawić wszystko. „One nikogo, kto by mieszkał za granicą, nie miały, oprócz nas, i to my staliśmy się dla nich nadzieją“ – mówi Justyna.  Opisuje też obawy ludzi przed nieznanym, że po przekroczeniu granicy zostaną pod mostem.

„Ich“ Ukrainki nie miały wygórowanych potrzeb: dach nad głową, ciepła woda i Internet, by być w kontakcie z rodziną i móc śledzić aktualne wydarzenia. Następnego dnia po ich przyjeździe Chovaňakovie udali się do lokalnej firmy, by zamówić Interent. Właściciel zareagował natychmiast.

Mało tego, zaoferował ten Internet na pół roku bezpłatnie. Takie gesty cieszą. W ogóle Justyna z nieskrywaną radością opisuje radość swoich gości z Ukrainy. „Wiesz, one nie chciały żadnych firanek w oknach, żeby mieć jak najwięcej światła dziennego, by oglądać niebo, Tatry, bo przecież kilka dni spędziły w ciemnościach, w piwnicy“ – dodaje.

Dzieci mojej rozmówczyni i jej gości są w podobnym wieku, więc razem się bawią i  grają w różne gry. „Przywieźliśmy im ptaszka –  papużkę – żeby mogli się nim opiekować i żeby było im weselej“ – mówi Justyna i dodaje, że często wszyscy razem się śmieją.

„Mój mąż wioząc ich z granicy, całą drogę opowiadał dowcipy, a potem  przestrzegał mnie, żebym absolutnie w ich obecności nie płakała“ – mówi moja rozmówczyni, choć zaraz dodaje, że jest to trudne, bo czasami panie po przeczytaniu wiadomości w telefonie, ocierają łzy.

„Ostatnio siedzieliśmy razem i jedna z nich przeczytała informację, że jej koleżanka wraz z rodzicami jechała samochodem korytarze humanitarnym, ale w pewnym momencie zostali ostrzelani, ona przeżyła, jej rodzice, siedzący na tylnym siedzeniu, nie“ – mówi Justyna i obu nam napływają łzy do oczu.

Nasza rodaczka bardzo współczuje i razem ze „swoimi” Ukrainkami przeżywa ich problemy. „Czasami z tych emocji mam wieczorem gorączkę, ale z drugiej strony czuję olbrzymią radość, że możemy pomóc“ – podsumowuje Justyna i zdradza, że sowim podejściem zaraża innych, którzy również chcą zaoferować uchodźcom pomocną dłoń.

No i bardzo się cieszy, że podczas weekendu mogą zaprosić Ukraińców na spotkanie rodzinne u teściów z okazji imienin. „W ten sposób moi teściowie będą mieć kolejne wnuki“ – cieszy się Justyna, a po kilku dniach przesyła następną radosną nowinę – „ich“ Ukrainkom udało się zdobyć pracę!  Będą zatrudnione od maja w nowo otwartej restauracji.

Do tego czasu przed nimi kolejne wyzwanie – szybki kurs języka słowackiego. A państwo Chovaňakovie na tych dobrych wiadomościach nie poprzestają – właśnie zdecydowali się wyremontować kolejne lokum dla następnych przybyszy z Ukrainy.

Jest coś magicznego w wypowiedziach moich rozmówców – ich tembr głosu zdradza niesamowite szczęście. By sprawdzić, na czym to polega, wystarczy „tylko“ zdecydować się pomagać – najpierw trochę stracić energii, czasu, może nawet pieniędzy, ale w zamian zyskać coś niepowtarzalnego! A te łzy wruszenia? Edyta Mikušová podsumowuje, że one właśnie są poniekąd wyznacznikiem naszego człowieczeństwa.

Małgorzata Wojcieszyńska

MP 4/2022