Coma – trudne Pierwsze wyjście z mroku

 CZUŁYM UCHEM 

Coma to zespół, który się kocha albo nienawidzi. W każdym razie zajęcie postawy neutralnej w stosunku do niego wydaje się głęboko niestosowne. To grupa końca lata i początku jesieni. Wybitnie wrześniowa i arcypaździernikowa. Misternie utkana z ołowianych nici babiego lata.

Jest niczym drapieżna pajęczyca, czyhająca na skraju utkanej sieci na nieuważnych. Trafiają do niej ludzie z napiętą do granic struną emocji, która rezonuje w świecie Comy tonem czystym i pierwotnym. Coma nie ma fanów. Coma ma ofiary.

Jeden z najlepszych polskich zespołów rockowych powstał w czerwcu 1998 roku w Łodzi. Ale na jego debiutancki album przyszło czekać długich sześć lat. W tym czasie muzycy wydali własnym sumptem EP w nakładzie 3000 egzemplarzy, a w rodzinnym mieście skompletowali całą rzeszę wiernych fanów, a raczej – trzymając się przyjętej konwencji – rzeszę ofiar, oczywiście.

Były to bowiem czasy, gdy słuchaczy zdobywano, grając  prawdziwe klubowe koncerty. Nie było YouTube’a ani Facebooka, wyreżyserowanych klipów, tworzonych za pomocą najnowocześniejszego sprzętu na domowych komputerach jeszcze przed pierwszym koncertem. Były to czasy, gdy na scenie liczyły się pot, krew, łzy i charyzma, a reszta należała do poczty pantoflowej.

Prawdziwa kariera zespołu Coma zaczyna się od jednego z takich właśnie koncertów, na którym pojawił się Paweł Jóźwicki, przedstawiciel wytwórni BMG Poland. Pod klubem, na którego fasadzie wisiało prześcieradło z napisem COMA, zastał tłumek ponad 100 osób. Postanowił wykorzystać fakt bycia „grubą szychą” i wejść jako VIP.

Bardzo się zdziwił, gdy się okazało, że w środku znajduje się już ok. tysiąca osób, a stojący przed klubem po prostu się nie zmieścili. Jóźwicki był pod tak wielkim wrażeniem, że z miejsca podpisał z chłopakami kontrakt. Dla Piotra Roguckiego (wokal), Rafała Matuszaka (bas), Dominika Witczaka (gitara), Marcina Kobzy (gitara) i Tomasza Stasiaka (perkusja) oznaczało to osiągnięcie upragnionego celu.

Samo nagranie płyty było już jednak drogą przez mękę. Coma była już dojrzałym zespołem i muzycy doskonale wiedzieli, jaki album chcą nagrać. Niestety, przedstawiciele wytwórni mieli własną wizję produktu, chcąc ulepić z niego kolejny sezonowy wytwór pop-bandu. Sytuacja była bardzo napięta, warunki tragiczne, arogancja wytwórni sięgała zenitu.

Było to o tyle smutne, że osoby, pod których opieką znalazł się zespół, należały do polskiej czołówki producentów, którzy mieli na swoim koncie najlepsze rockowe płyty lat 90. Po prostu nikt nie chciał na poważnie zająć się zespołem z Łodzi. Rogucki, załamany sytuacją i fatalnymi warunkami, w których przyszło mu nagrywać partie wokalne, namówił Dominika Witczaka, aby nagrać wszystko jeszcze raz w garażu, w którym odbywały się próby zespołu.

Witczak zajął się również miksem materiału, który Jóźwicki przedstawił wytwórni jako lepszy, jednak ta odpowiedziała stanowcze „nie”. Zespół był zdruzgotany. Finalnie okazało się jednak, że na płytę trafił tylko jeden utwór zmiksowany w pierwszym podejściu, tj. Pasażer. Przedstawiciele wytwórni musieli pokornie uznać, że chałupnicza praca Witczaka brzmi rzeczywiście rasowo i lepiej oddaje charakter zespołu.

Album, nomen omen Pierwsze wyjście z mroku, został wydany 17 maja 2004 roku. Promowały go utwory Leszek Żukowski, Spadam oraz Czas globalnej niepogody. Wydawnictwo okazało się sukcesem i rozpoczęło trwającą do 2019 roku bogatą karierę zespołu.

Jeśli słyszałeś już Comę, na pewno masz już wyrobione zdanie o niej. Jeżeli nie, zacznij od początku. Zacznij od Pierwszego wyjścia z mroku. Kto wie, może wpadniesz w sieć i staniesz się jedną z jej ofiar.

Łukasz Cupał

MP 1/2022