Czesko-słowackie gadu-gadu szefredaktorów

 WYWIAD MIESIĄCA 

Z Tomaszem Wolffem, redaktorem naczelnym „Głosu”, gazety Polaków w Republice Czeskiej, rozmawiamy o tym, jak często dojeżdża do pracy z Polski na Zaolzie, dlaczego zmienił nazwę jednej z najstarszych gazet, czego nauczyli go Zaolziacy i kiedy uronił łzy. Mój rozmówca zdradza też, jak mu się udało zrzucić 30 kilogramów.

 

Możemy zacząć rozmowę od TEGO pytania?

Którego?

 

Tego, dotyczącego Twojej metamorfozy, związanej ze znaczną utratą wagi.

Ty tu decydujesz, ty jesteś mistrzynią ceremonii.

 

Wiem, że to może trochę nietypowy początek rozmowy z poważanym panem šefredaktorem. A propos, tutułują cię tak na Zaolziu?

Bywa i tak, ale mnie krępuje, kiedy ktoś tak do mnie mówi. Ja jestem po prostu Tomek Wolff. A funkcja dziś jest, za chwilę może jej nie być.

 

No to przejdźmy do TEGO tematu. Ile zrzuciłeś kilogramów?

Od najgoszego momentu, kiedy ważyłem 118 kilogramów, zrzuciłem około 30! Nie od razu, ale stopniowo. I tę wagę trzymam od kilku lat.

 

Jak Ci się to udało? Podejrzewam, że w styczniu, po świętach sporo osób szuka odpowiedzi na pytanie, jak schudnąć.

A wiesz, że coraz więcej osób mi podpowiada, żebym – wzorem gwiazd – napisał książkę, jak schudłem. Bo moje rady mogą być cenniejsze niż te celebrytów. Ale to tak pół żaretm, pół serio.

 

Czemu pół żartem, pół serio? Myślę, że to dobry pomysł. Ale do rzeczy, jak do tego doszło?

Ponad pięć lat temu, w sierpniu wyrzuciłem z diety słodycze. Wszystkie cukierki, ciastka, ciasta, torty, słodkie przekąski. Zrobiłem to z dnia na dzień.

Co było tego przyczyną?

Byliśmy z rodziną na wczasach w Beskidzie Sądeckim. Podczas mszy w Wierchomli ksiądz zaczął mówić o zbliżającym się sierpniu, miesiącu bez alkoholu, chcąc nakłonić wiernych do rezygnacji z niego. Wtedy sobie pomyślałem, że mógłbym zrezygnować ze słodyczy.

Na początku było ciężko. Ale jakoś wytrzymałem dzień. Potem tydzień, miesiąc. Jak doszedłem do roku, to zauważyłem, że mam coś takiego zakodowanego w głowie, że gdybym teraz poszedł do kuchni po ciastko czy batonik, to miałbym kaca moralnego. Fatalnie bym się z tym czuł, że wytrwałem tyle lat bez słodyczy i byle pokusa mnie zmogła.

 

A jak do tego podchodzi Twoja rodzina?

U mnie w domu wszycy jedzą słodycze. Żona się trochę ogranicza, ale czasami jednak coś tam słodkiego zje. Zdarza się, że siadam z nimi i na żarty udaję, że jem te frykasy. Powącham ciasto, cukierek, ale tak naprawdę nie robią na mnie wrażenia, bo ja już nie mam takiej potrzeby, żeby jeść słodkie.

 

Masz bardzo silną wolę!

Myślę, że to splot okoliczności. Kiedy się okazało, że mam gorsze wyniki badań i że jestem na granicy cukrzycy, to jeszcze bardziej się utwierdziłem w przekonaniu, że podjąłem dobrą decyzję. Gdybym się nie wziął za siebie, może dziś byłoby źle ze mną. To był kolejny element tej układanki. Wtedy też zacząłem się bardziej ruszać, chodzić po górach. Dla zdrowia.

 

Wiem, że biegasz. Codziennie?

Nie, mniej więcej cztery razy w tygodnu. Od czterech lat. Byłem ze znajomymi w górach i jeden z nich zapytał mnie, czemu nie biegam. Na drugi dzień ubrałem byle jakie buty, przebiegłem kilometr. Potem dwa. Po miesiącu byłem w stanie przebiec 8 kilometórw. Nie w szaleńczym tempie, ale jednak. I tak to się potoczyło. W ciągu kilku miesięcy, od kiedy zacząłem biegać, zszedłem do wagi prawidłowej.

Teraz, już od kilku lat mam właściwe BMI i nie wyobrażam sobie, żebym nie poszedł cztery razy w tygodniu pobiegać. Niezleżnie od pogody – tak naprawdę im jest gorzej na dworze, tym dla mnie lepiej. Uwielbiam na przykład biegać w zimie, deszcz także nie jest mi straszny.

 

A co, jak cię najdzie leń i nic się nie chce?

Rada jest taka, żeby mieć koło siebie dobre duszki, które motywują. To nie muszą być ludzie z bliskiego otoczenia. Ja dużo inspiracji czerpałem od osób z mojej wsi, które też biegają. Spotykałem je po drodze, wymienialiśmy się uwagami. Działały na mnie ich pochwały, że fajnie chudnę. Teraz biegam też w celach charytatywnych.

 

Co w tym procesie jest najważniejsze?

Konsekwencja. Myślę, że wielu osobom się wydaje, że nie są w stanie schudnąć, a to nieprawda. Każdy może coś zrobić dla siebie! Takie jest moje zdanie.

 

A co z pokusami?

Człowiek ma różne pokusy, ja też czasami zajadam stres. Ale waga łazienkowa to najważniejszy przedmiot. To może wydawać się śmieszne, że niemalże obsesyjnie spoglądam na nią. Na przykład kiedy byłem w maju razem z dziećmi na wyjeździe, poprosiłem gospodarza, u którego bylismy zakwaterowani, o wagę.

Zaczęły się jej poszukiwania. Specjalnie dla mnie. Ale ja po prostu musiałem sprawdzić, czy nie przekroczyłem swojej granicy. To taka samokontrola. Porównałbym to do kontroli, którą każdego dnia robi sobie cukrzyk, sprawdzając poziom cukru we krwi. Ja, kontrolując wagę, mogę szybko zareagować.

 

Co robisz, jak waga idzie w górę?

Wiem, że muszę się poruszać, pobiegać.

 

Jakie dystanse pokonujesz?

Średnio 8-10 kilometrów. Minimum to 5 kilometrów, ale zdarza się też 15! Tych 8-10 to dystans, który pozwala mi normalne funkcjonować. Przychodzę wówczas po biegu do domu, wypijam szklankę wody z witaminą C i po 15 minutach jestem gotowy na kolejne wyzwania. Nawet nie odczuwam jakiegoś dużego zmęczenia, czuję się tak, jak bym przyszedł ze sklepu.

 

Kondycji potrzebujesz, bo redagujesz gazetę, a – wiadomo – praca dziennikarza jest wymagająca. Jesteś pracocholikiem?

Kiedyś byłem. Teraz czerpię przyjemność z pracy. Myślę, że jestem mediocholikiem. Nie wyobrażam sobie życia poza mediami, jestem na tym punkcie zakręcony. To jeden z najciekawszych zawodów, które można uprawiać. Może poza medycyną. Wiem, co mówię, że jestem dziennikarzem od 1998 roku.

 

Zgadzam się!

Tu nigdy przecież nie wiadomo, co się wydarzy, z kim będzie okazja się spotkać, porozmawiać. Czasami są takie spotkania, które człowiek pamięta latami.

 

Które spotkanie ostatnio zrobiło na Tobie wrażenie?

Z prof. Stanisławem Czudkiem, który mieszka w Mostach koło Jabłonkova, a pracuje w Szpitalu Powiatowym w Zawierciu. Specjalzuje się w chirurgii małoinwazyjnej i jest jednym ze stu lekarzy, wyznaczonych przez NASA do operowania kosmonautów na odległość.

 

Jak Polacy z Zaolzia postrzegani są w Polsce?

Myślę, że są zaniedbywani przez Warszawę, choć mniej niż kiedyś. Ciągle się mówi o naszych rodakach z Litwy, Łotwy, Białorusi, ale w tej retoryce nie ma ani Czech, ani Słowacji.

 

Ty mieszkasz w Polsce i do pracy dojeżdżasz na Zaolzie. Zdecydowałeś się na to dlatego, żeby zrobić coś dla Polaków na Zaolziu?

Ta misyjność, o której mówisz, przyszła później. Na początku powodowała mną chęć zmiany środowiska. Od 1998 do 2006 roku pracowałem w „Dzienniku Zachodnim”. To był największy dziennik regionalny, a ja byłem najzwyczajniej w świecie zmęczony tempem pracy, gonitwą za tematami.

Pierwszy z tego dziennika odszedł Wojciech Trzcionka, który dostał propozycję pracy w ówczesnym „Głosie Ludu”. Po jakimś czasie namówił mnie, bym został jego zastępcą. Kiedy po roku odeszdł, wystartowałem w konkursie na naczelnego i nim zostałem. Od 2011 roku, szczególnego dla mnie, bo wtedy urodził się mój syn Maksymilian (Tomasz ma jeszcze 18-letnią Maję i 9-letnią Emilię – przyp. red.), stoję na czele gazety Polaków w Republice Czeskiej.

 

Jakby nie patrzeć jesteś kimś z zewnątrz, dojeżdżającym do pracy. Jak Cię przyjęli Zaolziacy?

Tak, to prawda, dojeżdżam do pracy kilkadziesiąt kilometrów, ale mieszkam na Śląsku Cieszyńskim, który rozpoczyna się na rzece Białej w Bielsku-Białej, a kończy na Ostrawicy w Ostrawie. To tak naprawdę jeden region kulturowy, w którym mieszają się języki.

 

A jednak przedzielony granicą. Nie spotkałeś się z nieufnością?

Zaolziacy przyjęli mnie z lekkim dystansem jako osobę z zewnątrz, no ale to trwało rok, dwa, może trzy. Dziś to już nie ma znaczenia, czy ja dojeżdżam do pracy z polskiej strony, czy z czeskiej. Jestem traktowany jako Zaolziak. Mam ogromną satysfakcję z tego, że mieszkam w jednym kraju, a wykonuję pracę w innym kraju.

 

Znajomi byli zdziwieni, że jeździsz do pracy do Czech?

Tak. Dla wielu z nich to był szok, kiedy dowiedzieli się, że na Zaolziu mieszkają Polacy, że działają, mają swoją gazetę.

 

Czyli na Twoich barkach misyjność po obu stronach granicy. Wrócmy jednak do tej na Zaolziu. Odnajdujesz się tam w tej roli?

Pierwsza moja myśl o misyjności pojawiła się w 2011 roku, kiedy odbywał się spis powszechny. Startując w konkursie na redaktora naczelnego, przygotowałem kampanię pod hasłem „Postaw na polskość”. Kongres Polaków, który jest wydawcą „Głosu”, wciągnął w to Ewę Farną. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się ta misyjność we mnie.

A im dalej w las, tym więcej drzew. Co tu dużo mówić, człowiek coraz bardziej nasiąka tą atmosferą, ma świadość tego, jak ważny jest język polski dla zachowania kolejnych pokoleń na Zaolziu.

 

Czego nauczyli Cię Polacy z Zaolzia, o czym nie miałeś wcześniej pojęcia?

Podam ci przykład: w Polsce rodzice, chcąc zapisać swoje dzieci do szkoły, po prostu idą do sekretariatu szkolnego. Dziecko zapisane i po temacie. Robią to w beznamiętny sposób. Natomiast na Zaolziu to jest święto. Wiadomo, im więcej dzieci w polskich szkołach, tym większa szansa, że te szkoły będą istniały.

Podobne emocje towarzyszą tam Polakom podczas spisu powszechnego. Tymczasem w Polsce mało kto się zastanawia nad narodowością. Na Zaolziu widać więc tę dbałość o szczegóły.

 

Większy szacunek do Polski?

Tak, bo mieszkając w Polsce, nad pewnymi sprawami się nie zastanawiamy, dopiero ta perspektywa zza granicy rzuca inne światło na sprawy polskie.

 

Jacy są Polacy na Zaolziu? Jak byś ich scharakteryzował?

To jest bardzo dobrze zorganizowana grupa i bardzo aktywna. Kilkanaście tysięcy z nich skupia się w Polskim Związku Kulturalno-Oświatowym. Organizują mnóstwo imprez, takich jak dożynki, bale szkolne itd. Oczywiście nie wszyscy są bardzo aktywni, bo czasami za zwykłym członkostwem kryje się tylko wykupienie znaczka członkowskiego.

Na pewno jest to grupa trochę hermetyczna. Nie lubi nowości. Bardzo dobrze integrują się z Czechami. Na Polskę niektórzy się nie otwierają, niestety. Niekoniecznie ta Polska jest im po drodze. Natomiast młodsze i średnie pokolenie, urodzone w latach 80. i 90., to Polacy, Europejczycy.

Otwarte granice sprawiły, że podejmują pracę w Bratysławie, Pradze, Wiedniu czy Londynie. W ich przypadku tożsamość regionalna trochę się rozmywa, co wcale nie znaczy, że ich serce nie bije po polsku.

 

Potrafisz jeszcze patrzeć na Zaolziaków z dystansem?

Ten dystans z każdym rokiem coraz bardziej się zmniejsza. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem Śląsko-Cieszyniakiem, to bym powiedzaił, że jestem Zaolziakiem. Moje ciało jest większość czasu po polskiej stronie, ale głowa na Zaolziu.

A serce?

Serce jest rozdarte. Kiedy na początku pandemii był lockdown i przez kilka tygodni nie mogłem przyjechać na Zaolzie, to pamiętam, jak poszedłem na most Wolności w Cieszynie i tam z tej bezsilności, że nie mogę przekroczyć granicy i wrócić do pracy, rozpłakałem się. Do Czech mogłem pojechać dopiero po trzech miesiącach. Wtedy to serce było strasznie rozdarte.

 

Pandemia chyba trochę jednak zmieniła system pracy. Jak często teraz dojeżdżasz do redakcji?

Teraz co najmniej dwa razy w tygodniu, w te dni, które poprzedzają ukazanie się naszej gazety.

 

„Głos” wychodzi dwa razy w tygodniu. Jest klasyfikowany jako dziennik czy tygodnik?

Według terminologii dziennikarskiej nie może to być tygodnik, bo ukazuje się częściej niż raz w tygodniu. Jest to więc wychodzący dwa razy w tygodniu dziennik.

 

Wspominałeś już wcześniej, że Zaolziacy są dobrze zorganizowani, czego dowodem jest zapewne właśnie „Głos”, który posiada swoją siedzibę i zatrudnionych na etatach ludzi. Ilu Was jest?

Tak, mamy redakcję, a w niej zatrudnionych jest dziewięć osoby.

 

Widziałam, że przyjechałeś samochodem, na którym widnieje logo gazety.

Mamy trzy samochody służbowe.

 

Z czego się „Głos” utrzymuje? Ma zyski ze sprzedaży, dotacje czy jakiś kapitał zagraniczny?

Przede wszystkim pozyskuje dotacje od Republiki Czeskiej z puli dla mniejszości narodowych. W Czechach tych mniejszości jest sporo, a na ich tle zwarta grupa Polaków nie może być pominięta. Dla nich nasza gazeta jest bardzo ważna. Jest taką kartą przetargową, wizytówką.

Poza tym nie wszystkie mniejszości wydają gazety, więc „Głos” może dostać większą dotację, przeznaczoną na media. Oprócz tego dostajemy dotacje z Polski, z Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie“. W prenumeracie sprzedajemy 80-90 procent wydania, ale lwią część kosztów pochłania dystrybucja gazety. Z prenumeraty więc ta gazeta by się nie utrzymała.

 

To znaczy, że Czesi są dla polskiej mniejszości hojni?

To jest też zasługa dobrego wydawcy, jakim jest Kongres Polaków, który ma bardzo dobrego prezesa Mariusza Wałacha. Bardzo ważną rolę spełnia także Marek Słowiaczek, prezes spółki Pol-Press, która wydaje naszą gazetę. On nawet w gorszych czasach, kiedy Praga przysyłała bardzo ograniczone wsparcie, potrafił tak gospodarować pieniędzmi, że byt gazety nigdy nie był zagrożony.

 

„Głos” to już staruszek, ale za Twoich czasów przeszedł lifting, zmienił nazwę. Te zmiany mu służą?

Historia gazety sięga roku 1945, czyli powoli zbliżamy się do osiemdziesiątki. Wciąż się jakoś trzymamy w tym zwariowanym świecie rozwoju mediów elektronicznych. Udaje nam się dwa razy w tygodniu sprzedawać około czterech tysięcy egzemplarzy, co przy około 30 tysiącach Polaków na Zaolziu jest krzepiącym wynikiem.

Czyli zmiany, które wprowadziłeś, nie zniechęciły czytelników, a wręcz przeciwnie?

Kilka lat temu, po wielu latach przygotowań, dyskusji, debat zdecydowaliśmy się na krok rewolucyjny. Odeszliśmy od tytułu „Głos Ludu”, który – nie ukrywajmy – trochę ciążył nie tylko nam, ale i tym młodszym cztelnikom. Oni chcieli widzieć w tej gazecie nowoczesne medium, a nie kojarzące się z socjalistyczną „Trybuną Ludu”. Wraz ze zmianą nazwy zmieniliśmy layaut i częstotliowść ukazywania się gazety: z trzech na dwa razy w tygodniu przy zachowaniu tej samej liczby stron.

 

O czym piszecie? Bardziej się skupiacie na aktualnej sytuacji politycznej w Czechach, w Polsce czy raczej na tym, co na Zaolziu?

To prawda, że pandemia przyniosła nowe tematy i niejako unosimy się na tej fali pandemicznej. Wiadomo, że jak przychodzi wzorst zakażeń i sytuacja w szpitalach się pogarsza, to piszemy więcej o COVID-19 i restrykcjach. Ale głównie skupiamy się na tematach dotyczących Polaków z Zaolzia, w mniejszym stopniu z Brna, Pragi czy z innych ośrodków. To Zaolzie stanowi centrum naszego zainteresowania.

 

Do jakiego stopnia interesują Was Polacy na Słowacji? Są wśród nich także Zaolziacy.

Mamy rubrykę „Wieści polonijne”, w której niejednokrotnie przedrukowywaliśmy materiały na temat tego, co się dzieje u naszych rodaków na Słowacji. Jesteśmy otwarci na współpracę. Kiedyś nawet odwiedziłem Klub Polski w Dubnicy nad Wagiem na zaproszenie pana Zbyszka Podleśnego. Zdaję sobie sprawę, że pomimo bliskości nie piszemy o was jakoś więcej niż o Polonii z innych krajów. A może moglibyśmy?

 

No w sumie chyba tak, bo przecież wielu starszych czytelników dzisiejszego „Głosu” czy „Monitora Polonijnego” mieszkało w jednym kraju – w Czechosłowacji. Czy są siebie ciekawi po blisko 30 latach po rozpadzie wspólnego kraju? Może warto przyjrzeć się temu tematowi z bliska i opublikować taki materiał i u Was, i u nas?

Myśle, że ta rozmowa będzie początkiem współpracy na większą skalę. Jestem otwarty na współpracę w przyszłości. Wierzę, że pandemia koronawirusa w końcu się skończy, i wrócimy do dawnego świata. Dawnego, między innymi w tym sensie, że będziemy mogli swobodnie podróżować i się odwiedzać.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

MP 1/2022