Ryszard Skibiński „Ostatni koncert” – pełny odlot

 CZUŁYM UCHEM 

Jakiś czas temu kolega zwrócił mi uwagę na wyjątkowe koncertowe wydawnictwo, którego chyba nigdy nie słyszałem w całości. Znałem poszczególne kawałki, bo trudno tu mówić o konkretnych utworach, ale nigdy chyba nie wysłuchałem płyty jako całości. Ponieważ wydawnictwo jest trudne do zdobycia, kolega zaoferował mi pomoc również w tym względzie, dzięki czemu dzisiaj mogę Wam o nim opowiedzieć.

Wydana w 1987 roku płyta „Ostatni Koncert”, sygnowana nazwiskiem Ryszarda Skibińskiego i grupą Krzak, jest wyjątkowa z kilku powodów. Koncert został zarejestrowany 21 maja 1983 r. w hali „Arena” w Poznaniu i był poświęcony zmarłemu kilka tygodni wcześniej Muddy’emu Watersowi.

W tym czasie w szeregach Krzaka oprócz jego filarów – Andrzeja Ryszki i Leszka Windera – można było usłyszeć Leszka Dranickiego, Jorgosa Skoliasa, Ryszarda Skibińskiego i Jerzego Kawalca. Wśród gości znalazły się takie nazwiska, jak Ryszard Riedel, Jan Borysewicz, Krzesimir Dębski, Marek Śnieć oraz Kapela Bluesowa Łąkowa.

Przede wszystkim jednak płyta jest rejestracją ostatniego koncertu legendarnego Ryśka Skiby Skibińskiego, który zmarł z powodu przedawkowania heroiny dwa tygodnie później. Ta niepotrzebna śmierć przerwała działalność grupy Krzak na długich osiemnaście lat i była wielkim wstrząsem dla całego środowiska bluesowego. Ryszard Skiba Skibiński był wirtuozem harmonijki ustnej, znanym z występów w Kasie Chorych, od 1982 roku występował z Krzakiem.

Krzak był wtedy zespołem dość wysoko notowanym, wystarczy wspomnieć, że często z tego powodu romansował z nim Ryszard Riedel z Dżemu. Z kolei przyjaźń pomiędzy oboma Ryśkami obrosła już legendą. Przypomnę, że utwór Skazany na bluesa z repertuaru grupy Dżem, poświęcony jest właśnie Skibie.

Co do samego materiału zawartego na płycie… cóż… Kolejny raz zacytuję Franka Zappę: Pisać o muzyce jest jak tańczyć o architekturze. Szczególnie odczuwam to w przypadku tego koncertu. To zapis niczym nieskrępowanej, dzikiej, często brawurowej, improwizowanej jazdy bez trzymanki. Tej płyty należy słuchać głośno, a raczej bardzo głośno lub wcale.

Pełno tu rocka, bluesa i funky, improwizowanych po „norwesku” tekstów, bo w zasadzie nie ma tu konkretnych utworów, tylko tematy muzyczne, na których budowane są szalone improwizacje. Im dalej w las, tym większy ogień. Zabawna sytuacja: siódmy w kolejności utwór Go-go-owiec zapowiadany jest jako coś spokojniejszego, ale zamiar się nie udaje i utwór przeradza się w siedemnastominutowy offroad z Janem Borysewiczem na czele.

To samo dzieje się z następną w kolejności Balladą dla M. Tutaj nikomu nie trzeba mówić, co ma grać. Instrumenty są we właściwych rękach. Grzmocący w bębny Ryszka, potężny, pulsujący bas Kawy, jak zwykle rewelacyjny Winder na gitarze, fenomenalny Skolias, wyśmienici goście, ale przede wszystkim Skiba na harmonijce, który gra, jakby to była kwestia życia i śmierci.

Energia tego materiału, spontaniczność, warsztat odruchowo skojarzyły mi się z dokonaniami amerykańskiego Vulfpecka, jednego z najlepszych obecnie, jak mi się wydaje, zespołu koncertowego na świecie. Słychać tu tę samą pasję i frajdę z grania.

Słychać niezwykłą sprawność techniczną i umiejętność improwizacji. I tutaj nasuwa się refleksja, jak to jest możliwe, że we wczesnych latach 80. grupa przeważnie samouków grających na niespecjalnym sprzęcie osiągała tak wspaniałe rezultaty. Uwielbiam tamten okres i środowisko, z którego wywodziły się zespoły jak Krzak i Dżem, ponieważ ci muzycy dowodzili, że duch może zapanować nad materią. Mam skrytą nadzieję, że takie granie jeszcze kiedyś wróci.

Łukasz Cupał

MP 12/2021