CZUŁYM UCHEM
Pojawienie się Johna Portera w kraju nad Wisłą w drugiej połowie lat siedemdziesiątych uważam za dar niebios i dowód na to, jak nieprzewidywalne może być życie, któremu zwyczajnie pozwoli się żyć.
Oto pewien młody, pochodzący z Walii hipis, być może rozczarowany kwiecistą rewoltą, udaje się w świat i ląduje w Berlinie Zachodnim, który w owym czasie uchodził za kolebkę pop awangardy. Podejmuje pracę w amerykańskiej bazie lotniczej, która umożliwia mu – uwaga! – tanie wczasy w Polsce, na które mógł się udać wraz z kilkoma amerykańskimi żołnierzami, w cywilu oczywiście.
Splot różnych okoliczności, pojawienie się kobiety i szczęśliwy traf, który spowodował, że poznał w tym czasie takie osobowości, jak Maciej Zembaty, Kora i Marek Jackowscy oraz Jacek Kleyff, doprowadziły do tego, że w Polsce został. W ten sposób John Porter dołączył do składu Maanam Elektryczny Prysznic, aby z Markiem Jackowskim akompaniować Korze podczas koncertów akustycznych.
Wiosną 1979 roku Porter miał wystąpić wraz z Maanamem na koncercie we Wrocławiu. Na miejscu jednak się okazało, że koledzy z zespołu się nie pojawili. Jednocześnie poznał tam znanych w lokalnym środowisku muzyków – gitarzystę Aleksandra Mrożka oraz basistę Kazimierza Cwynara – i zagrał z nimi improwizowany akustyczny koncert w parku im. Hanki Sawickiej. Wydarzenie to pociągnęło za sobą konsekwencje – John Porter przestał być członkiem Maanamu, a zarazem stworzył własną grupę o niezbyt oryginalnej nazwie Porter Band, której skład uzupełnił perkusista Leszek Halimoniuk.
W grudniu tego samego roku zespół wszedł do studia Polskiego Radia w Opolu i w zaledwie trzy dni nagrał swój debiutancki album The Helicopters, który został wydany w 1980 roku. Materiał zawarty na płycie to bardzo zgrabna mieszanka tego, co działo się w owym czasie w światowej muzyce, a mianowicie rocka, punku, nowej fali, a nawet disco, którego wpływy słychać w pulsującej pracy sekcji rytmicznej. Jednocześnie Porterowi udało się zdefiniować swój rozpoznawalny styl, który towarzyszy mu po dziś dzień.
Już pierwszy utwór z tej płyty, Ain’t Got My Music, zapowiada, jak bardzo wybuchowa będzie jej zawartość. I rzeczywiście, dzisiaj, słuchając albumu czterdzieści lat po premierze, nadal nie można oprzeć się jego energii i świeżości. Trudno też wskazać jakieś konkretne utwory, ponieważ każdy z nich jest trochę inny i każdy równie przebojowy. Jeden będzie podobał się o dziewiątej rano, inny wieczorem, jeszcze inny w poniedziałek albo w piątek.
To bardzo równa, uniwersalna i jednocześnie przełomowa płyta. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby losy polskiego rocka bez tego wydawnictwa. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy słyszałem z ust polskich artystów, którzy czy to w wywiadach radiowych, prasowych, czy telewizyjnych, wymieniali Helicopters Porter Bandu za jedną z najbardziej przełomowych płyt w polskiej fonografii.
Jestem fanem Johna Portera od lat, ale do tej pory sięgałem jedynie po nowsze wydawnictwa artysty. Płyty takie jak Honey Trap, uwielbiana przeze mnie Alice Left The Wonderland, czy niesamowity album Philosophia nagrany wspólnie z Wojtkiem Mazolewskim, do którego wysłuchania gorąco zachęcam, bo o nim miałem pierwotnie napisać w tym odcinku, pod względem częstotliwości odtwarzanych przeze mnie płyt plasują się w ścisłej czołówce.
Teraz, w chwili szczerości muszę przyznać, że bałem się podejścia do Helicopters. Bałem się, że będę zawiedziony, że to będzie inna bajka, że to nie będzie mój Porter. Bałem się długo i długo zwlekałem. Aż wreszcie przyszedł właściwy czas. I wiecie co? Nie żałuję!
Łukasz Cupał