Wilki

 CZUŁYM UCHEM 

Miałem dziesięć lat, gdy usłyszał o niej świat, więc nie pamiętam, jak to było. Inne rzeczy chodziły mi wtedy po głowie. Muzycznie był to dla mnie czas fascynacji zespołem Queen, którego słuchałem godzinami, czego efektem było zdarcie na wiór kaset Greatest Hits I oraz Greatest Hits II.

Płyta, o której chcę tym razem napisać, pojawiła się w moim życiu niepostrzeżenie, po to, aby z czasem, kawałek po kawałku, stała się nieodłączną jego częścią. Tak się ostatnio zastanawiałem: świat miał w tym okresie Pearl Jam z płytą Ten, a my mieliśmy pierwszy album zespołu Wilki. Między tymi albumami dostrzegam pewne podobieństwa.

Twórcy obu byli doświadczonymi muzykami, choć w obu przypadkach mamy do czynienia z debiutem. Oba albumy zawierają ikoniczne utwory i nie wyobrażam sobie, aby którychkolwiek z nich zabrakło. Oba okazały się ogromnymi sukcesami i do dziś są to najlepsze pozycje w dyskografii obu zespołów. I w końcu, oba tytuły dały początek legendom. Zostańmy jednak przy Wilkach.

W czerwcu 1991 roku, po doświadczeniach z zespołami Opera i Madame, znany już wtedy w środowisku muzycznym Robert Gawliński postanowił powołać do życia zespół, który tym razem nie miał być wykalkulowanym projektem, ale bandem złożonym z kolegów, których łączyła pasja.

Wszystko układało się pomyślnie; Gawliński nagrał kasetę demo, która spodobała się odpowiednim osobom, zebrał kolegów, trybiki ruszyły, już mieli wchodzić do studia, gdy nagle zmarł basista Adam Żwirski. To smutne wydarzenie spowodowało, że do studia weszło nie pięciu, ale tylko trzech Wilków: Gawliński oraz gitarzyści Mikis Cupas i Maciej Gładysz.

Z tego powodu zespół musieli wspomóc zaproszeni goście – ostateczny skład ukształtował się dopiero po nagraniu płyty. Prace nad krążkiem trwały długo, ale opłaciło się. Obecność na płycie takich nazwisk, jak Anja Ortodox, Mariusz Mielczarek, Michał Rollinger, Marek Surzyn czy Krzysztof Ścierański, spowodowała, że wydawnictwo może pochwalić się bardzo wysokim poziomem wykonawczym.

Album został wydany w maju 1992 roku. W tamtych czasach utwory w rozgłośniach radiowych puszczano jeszcze z taśm, więc liczba kopii była ograniczona. Pierwszym singlem był utwór Nic zamieszkują demony, drugim otwierający album doskonały Eroll.

Oba utwory były wymagające i trudne w odbiorze. W końcu nadeszło lato, wakacje, kolonie i pojawił się trzeci singel pt. Son Of The Blue Sky, który dodatkowo był promowany teledyskiem. Pojawienie się tego utworu spowodowało szaleństwo. Wydawca nie wiedział, ile kopii płyt drukować, bowiem ciągle było ich za mało. Rynek zalała ogromna masa pirackich nośników. Ludzie na koncerty dosłownie walili drzwiami i oknami.

Taśmy z teledyskiem dla telewizji były tak cenne, że Piotr Metz, znany dziennikarz muzyczny, musiał podstępem wywieźć jedną z nich do Anglii, aby przy okazji pamiętnego koncertu na Wembley, upamiętniającego Freddiego Mercurego, podrzucić ją do MTV. W ten oto sposób Son Of The Blue Sky stał się jednym z pierwszych polskich utworów, promowanych w największej muzycznej stacji telewizyjnej świata.

Warto wspomnieć również, że cztery utwory z płyty zostały dodatkowo zmiksowane w słynnym studio Abbey Road w Londynie i są dostępne na kompaktowym wydaniu jako bonus. Mnie nie przypadły do gustu te wersje, szczególnie mój ulubiony utwór Amiranda brzmi jakoś komicznie.

Wilkom nigdy nie udało się już powtórzyć sukcesu ani poziomu swojego debiutu. Jakiś cudowny zbieg różnych czynników spowodował, że nagrali gęsty, wyjątkowy i przełomowy album, który rozpoczął cały muzyczny szał lat 90.

Łukasz Cupał

MP 5/2021