WYWIAD MIESIĄCA
Soft feministka, kobieta petarda, niespokojna i szczera do bólu, brydżystka (gra dobrze i systematycznie), wegetarianka, niezależna w myśleniu. Cięty język to jej urok osobisty i literacki, słowem Hanna Aniela Agnieszka Bakuła Luniak Gontarczyk Lemaitre.
Obywatelka polska i amerykańska, która propaguje kulturę polską za granicą, wspiera domy dziecka i organizuje festiwal muzyki Franciszka Schuberta. Jest też absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i autorką kilkunastu rozczytywanych książek.
Połączyła nas niezdrowa woda gazowana, którą obie zamówiłyśmy, i lekka, ale wyczuwalna świąteczna ironia. Świąteczna przede wszystkim dla mnie, bo to było dla mnie ważne spotkanie.
Większość rozmów z Panią zaczyna się bardzo podobnie: jaki jest Pani stosunek do mężczyzn, dlaczego ich Pani tak tępi, co sądzi Pani o kobietach? Czy nie wydaje się Pani dość nudna taka konwencja?
Za każdym razem jednak mówię inaczej. Dlatego nie jestem aktorką, bo nie potrafię powiedzieć dwa razy tego samego, nawet jakby mi za to płacili. Nigdy nie narysowałam podobnie, nigdy nie powiedziałam podobnie i nie napisałam podobnie. Nieprawdą jest, że nie lubię mężczyzn, bo lubię ich bardzo. I mam tyle samo zastrzeżeń do kobiet co do mężczyzn.
A może nawet więcej do kobiet. Więc zawsze mówię inaczej, bo co innego w danym momencie zwróciło moją uwagę albo na co innego jestem zła. Myślę, że to nie jest nudne. A Pani też nie pyta o mój pobyt w Kenii. Dlaczego? Odpowiadam na pytania dziennikarzy. Gram więc tak, jak przeciwnik pozwala.
Pasją Pani życia są podróże?
Nie. Pasją mojego życie jest czytanie książek.
Zauważyłam. Nawiązuje Pani do Witkacego, np. w malarstwie do firmy portretowej, i potem piszą o Pani „Witkacy w spódnicy”. Trochę to banalne.
Szczerze mówiąc pory dnia i pory roku też są banalne. I nie da się tego zmienić. Mówią „Witkacy w spódnicy”, bo tak najprościej. On malował pastele, ja też. On robił portrety, ja robię portrety. Ale ja maluję też pejzaże, których Witkacy nie robił. Podobnie jest z akwarelami – ja je robię, Witkacy nie. Formalnie podobieństwo moje do Witkacego jest pozorne, bo on miał do dyspozycji gorsze kolory, papiery w beżach i ciemniejszych brązach, a ja mam do dyspozycji wszystkie kolory świata.
Dużo rysuję i maluję na kolorowych tłach i bardzo lubię to robić. Witkacy nigdy nie zrobił portretu na turkusowym czy czerwonym tle. On miał też gorzej z pastelami, a w tej chwili są pastele o niesłychanych kolorach. Jestem zafascynowana kolorystyką sztuki ludowej, np. meksykańskiej. Nie lubię brązowego i beżu – w niczym: ani w ubraniu, ani w pastelach. Najbardziej lubię czerwony i żółty, bo są to żywe kolory.
Widziała Pani z pewnością świetną wystawę rysunków i archiwaliów w muzeum w Słupsku, wystawę, którą naprawdę warto zobaczyć.
Taaak. Byłam, widziałam i po raz drugi w życiu bolał mnie kręgosłup, bo tak długo stałam przy tych pracach. Pierwszy raz było to ze dwadzieścia lat temu.
A poza tym miałam już wystawę z Witkacym w Warszawie w Muzeum Literatury i były tłumy. Ja miałam do dyspozycji parter, a dzieła Witkacego były na piętrze.
Czy się nie zdenerwował Mistrz Witkacy, że znaleźliście się Państwo razem?
Nie wiem, ale chyba nie, bo był w lepszych przestrzeniach na piętrze, niż ja na parterze. Myślę, że Witkacy był facetem nie do wytrzymania. W ogóle nie chciałabym go poznać ani zobaczyć. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Magdalena Samozwaniec czy Irena Krzywicka zarzucały mu, że był potworem. Był pajacującym morfinistą, dosyć zakompleksionym hipochondrykiem.
Ostra ocena.
Znam twórczość i życiorys Witkacego. Wspomagał się piwem, pił nawet osiem piw półlitrowych na rozruch twórczy. W czasach Witkacego narkotyki były w modzie: morfina i opium.
Czy Pani zażywa?
Nie, w moim środowisku najbliższym nie ma słowa narkotyki i nigdy nie było. To inne pokolenie niż to współczesne, my pijemy wódkę i wino. Czasem ktoś przywlecze jakąś trawę i chce poczęstować. Ale nikt nie chce i to jest śmieszne. Nie zażywam, ani nie pracuję po alkoholu, bo wtedy to nie jestem ja.
Robiła Pani portrety najsławniejszych, jak Liv Ullman czy Yehudi Menuhina, ale również bliskich i dalszych znajomych. Ma Pani wokół siebie duże grono ludzi i często bywa na różnych spotkaniach, przyjęciach. Jest Pani bywalczynią?
Tak, ale to nie jest żaden komplement. To moja normalna praca zawodowa, muszę chodzić, muszę poznawać ludzi, rozmawiać, żeby mieć zamówienia na portrety, felietony, książki. Lubię bywać, ale najbardziej lubię czteroosobowe kolacje. Wtedy gramy w brydża.
Kto musi być na takiej idealnej, wydawanej przez Panią kolacji?
Moi przyjaciele, piszący i robiący coś bardzo ciekawego. Lubię sześcioosobowe kolacje, bo wtedy panuję nad stołem. Ale zwykle są u mnie przyjęcia trzydziestoosobowe. To moje doborowe towarzystwo i z każdą z tych osób chętnie rozmawiam i one ze sobą chętnie rozmawiają.
Co Pani serwuje gościom?
To stały repertuar, który nie brzmi zbyt wyrafinowanie, ale jeśli jakiegoś dania nie podam, to są zażalenia. A więc są to jajka faszerowane na ciepło, smażone na maśle, fasola jaś z oliwą, majerankiem i czosnkiem, kasza gryczana z pietruszką zieloną, z bardzo dużą ilością czosnku i ostrym olejem orientalnym, zupa z soczewicy, naleśniki z mąki jaglanej ze szpinakiem liściowym i miodem. Jeśli tych rzeczy nie ma, jest wrzask, dlaczego ich nie ma.
Ale jestem głodna. I to przez Panią. Ale ad rem. Jeździ Pani np. na Kongresy Kobiet.
Ja to traktuję jako działalność dobroczynną. Bo te kobiety są mnie bardzo ciekawe.
A może podziwiają Pani odwagę, samodzielność, umiejętność mówienia wprost, brak tematów tabu…
Myślę, że tak. One chciałyby być takie jak ja, mówią o tym. Powiem wprost – spotykam kobiety, które dzięki mnie się rozwiodły i mają drugie wspaniałe życie, spotykam kobiety, które po przeczytaniu moich książek pogoniły damskiego boksera, a były z nim już na przykład piętnaście lat. Spotykam kobiety, które zmotywowałam do własnych biznesów albo własnych pasji i… zaczęły malować.
Jestem takimi kijkami do nordic walking dla kobiet. Czyli po naszych spotkaniach często zaczynają nowy, szybszy marsz. Mają podpórki. Czasami rekomenduję zachowania nietypowe, dla niektórych niepojęte. Niedawno dowiedziałam się, że po mojej rekomendacji, by kobiety katowane chodziły na kursy samoobrony, jedna z pań po kursie tak przyłożyła swojemu mężowi, że wylądował biedak w szpitalu, a wcześniej on ją lał przez dziesięć lat.
Czy Pani bywa czasami miękka i uległa?
Jestem bardzo delikatna i wrażliwa. Nie dla wszystkich i nie zawsze. Nie mam postawy agresywnej na zewnątrz. Jestem miłym, kulturalnym człowiekiem, a przyłożę, jeśli trzeba.
Widać to w Pani książkach: ostry język, odrobina cynizmu i dystans wobec siebie.
Ogromny mam dystans wobec siebie. Moje bohaterki w książkach to w większości jestem ja zaostrzona czy też wzbogacona i wzmocniona przez parę osób, które znam. W pewnym sensie jestem patologiczna, bo nie obchodzi mnie, co ludzie myślą o mnie. Nic a nic.
I nikt Pani nie uraził?
Nie, nigdy. Nie jestem aż taką wielką damą. Jestem zajęta tym, czym jestem zajęta, a reszta mnie nie obchodzi.
A jest Pani bardzo zajęta?
(westchnienie)
A może jest Pani leniwa?
Jestem leniwa, jak widzę dobrą restaurację, to od razu bym coś zjadła, jestem leniwa, gdy widzę ładny basen, w którym można popływać. Mając do wyboru pracę i pójście na basen, pójdę na basen. A jak mam nic nie robić, to śpię, bo szkoda mi czasu na nicnierobienie. A spanie jest produktywne. Mózg się regeneruje. Więc nie usiądę, by posiedzieć, bo albo czytam, albo maluję, albo śpię, albo jestem w knajpie.
Lubi Pani też rower, a nie lubi sportów ekstremalnych.
Tak, bo tylko idiota lubi sporty ekstremalne. Człowiek, który naraża swoje życie i robi to bez potrzeby, jest idiotą. Nie potrafi docenić tego, że jest zdrowy. A jeśli potem coś się zdarzy mu na tym bungee czy motocrossie, to ja płacę za jego leczenie. I to mnie irytuje, że to jest na mój koszt. Na mój koszt grubas ma zawał, na mój koszt leczy się cukrzyk, który je za dużo, a potem dostaje cukrzycy, na mój koszt leczy się palacz papierosów. Oni mnie wykorzystują! Dlaczego?
Pisze też Pani o braku skrupułów i chamstwie.
Bo to mnie złości. Chama wychowała mama. Polski mężczyzna jest wychowany tak, że w ogóle nic nie musi. Samo jego istnienie powinno uszczęśliwiać kobietę i radować do szaleństwa. Piszę o tym, bo walczę z tym schematem. Czasami nawet moje koleżanki mówią, nie poluj już tak na facetów. A ja jestem snajperem, jeśli chodzi o facetów, którzy nie trzymają się jakiejś kulturalnej normy. Ja ich wyszydzam. Kiedyś powiedziałam, że nie rysuję grubych, łysych i wąsatych.
Łysina nie jest winą mężczyzny.
Ale łysy może założyć czapkę.
Przyjaźniła się Pani się z Agnieszką Osiecką i napisała Pani książki o niej i dla niej.
Tak, Ostatni bal. To były listy Agnieszki Osieckiej i moje napisane współcześnie do niej, a drugi tom to Ostatnia dal – listy i pocztówki. Myślę, że Agnieszka nie wytrzymałaby tego wszystkiego, co teraz się dzieje. Ze swoją estetyką i fizyczną, i psychiczną nie mieściłaby się w tej doraźności, w stereotypie byle czego i dwumetrowych anorektyczek, które kiedyś pokazały cycek i dlatego są sławne. Nienawidziła wielu spraw, które są teraz w cenie.
Jest coraz mniej sztuki, jest coraz mniejszy szacunek do wrażliwości. Może by pisała o tej forsie, jako rzekomej wartości podstawowej aktualnego człowieka. Kiedyś dostałyśmy zaproszenie do Mariotta na jakiś wieczór. Firma zapraszała na coś. Zostawiłyśmy płaszcze, wjechałyśmy schodami ruchomymi. Agnieszka rozejrzała się i zdziwiona zapytała: Hanusiu, a gdzie są gospodarze? Ja mówię: Wiesz, oni potem będą na scenie. A ona na to naprawdę zdziwiona: Ale kto mnie zaprosił? Mówię: Zaprosiła cię firma. A ona: Ja ich nie znam. To możemy już iść. I poszłyśmy. Takich zdarzeń było sporo.
A co pani lubi tak naprawdę?
Czytać.
Kiedyś powiedziała Pani, że marzy o świętym spokoju. Nie mogę w to uwierzyć.
Każdy ma taki święty spokój, na jaki sobie zasłużył. Ja marzę o swoim. Chciałabym siedzieć na plaży w Tajlandii, pod parasolem, żeby się nie opalać, i grać w brydża.
Alina Kietrys