Krótka wizyta, która trwała 10 tygodni

Przed przyjazdem mojej mamy do Bratysławy zawsze towarzyszy nam wielka radość. Co tu dużo mówić, wszyscy tęsknimy za sobą: mama za córką, która zamieszkała na Słowacji, za słowackim zięciem i wnukami. I odwrotnie: my za mamą, teściową i babcią.

A kiedy przychodzi czas pożegnania, jest nam po prostu smutno. Tym razem temu uczuciu towarzyszyła też… ulga! Niech to zabrzmi jakkolwiek przewrotnie, ale to co się wydarzyło w marcu, pokrzyżowało wiele planów.

 

Plan niemal doskonały

Plan poczyniony w lutym był niemal doskonały. Mama nie lubi zdawać się na przypadek. Przebieg najbliższych miesięcy był pieczołowicie przemyślany i ustalony. Minimum trzy podróże na Słowację, opłaciło się wykupić członkostwo w klubie WizzAir. Przyjazd w marcu, by pomóc przy wnukach, gdy zięć wyjedzie na cały weekend w celach edukacyjnych.

Przyjazd w maju z kuzynką i jej mężem, by mogli zobaczyć Bratysławę. Przyjazd w czerwcu, by dzieci pobawiły się na weselu, a wnuki mogły spędzić ten czas pod czułym okiem ukochanej babci we własnym domu. Wszystko jasne, wszystko proste, wszystko… wzięło w łeb.

 

To przecież tylko 3 tygodnie

Kłopoty zaczęły się właściwie już na tydzień przed wyjazdem. 25 lutego oficjalnie potwierdzono  pierwszy przypadek wystąpienia koronawirusa w Austrii. Jak będzie z lotem z Gdańska do Wiednia? Jak z przejazdem na Słowację? Cała rodzina śledziła wiadomości nawet po kilka razy dziennie. W Polsce? Brak zakażeń. Na Słowacji? Brak zakażeń. Granice? Przejezdne.

W końcu zapadła więc decyzja: mama przylatuje. Przecież to tylko 3 tygodnie, co może się zmienić w tak krótkim czasie? Nikt z nas nie przeczuwał, że w ciągu 3 tygodni może zupełnie zniknąć Europa, którą znamy. Europa otwarta, Europa bez granic, Europa, której każdy punkt jest na wyciągnięcie ręki.

Gdy prawie 7 tygodni później niż było pierwotnie zaplanowane, mama wreszcie ponownie znalazła się po polskiej stronie granicy, świat wyglądał już zupełnie inaczej.

 

Kolejne kartki z kalendarza

Wróćmy jednak do początku tej historii, do momentu, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy tego wszystkiego, co wiemy teraz. Podróż z Wybrzeża do Bratysławy. Wszystko przebiegało właściwie jak dziesiątki razy wcześniej. Mała walizka spakowana na typowo marcową pogodę, dość oszczędnie, żeby w jej zakamarkach pomieściły się obowiązkowe upominki dla wnuków.

Lekarstwa starannie odliczone na 3 tygodnie i kilka dodatkowych dni, mały zapas „na wszelki wypadek”. Żel do dezynfekcji w kieszeni, bo przezorny zawsze ubezpieczony. Po przylocie trochę dłuższe mycie rąk przed ucałowaniem dzieci i wnucząt, ale reszta bez większych zmian. Kolej, samolot, autobus – wszystkie środki transportu kursowały jak zwykle, wystarczył bilet, dowód osobisty i kolejne drzwi stawały otworem.

Te bratysławskie, prowadzące do mieszkania córki, wprawdzie wymagały klucza, ale zięć przynajmniej dowodu i biletu na wejściu nie sprawdzał. Dzieci szczęśliwe, wnuki szczęśliwe. Tyle że dzień po przyjeździe w Polsce potwierdzono pierwsze zachorowanie na koronawirusa. 2 dni później to samo powtórzyło się na Słowacji.

W niedzielę, gdy zięć wracał z weekendowego wyjazdu, wiadomo już było, że dzieci nie pójdą w następnym tygodniu do szkół i przedszkoli, a gdy upłynęła połowa planowanego czasu pobytu mamy na Słowacji, spadła na wszystkich ta najgorsza wiadomość: Polska i Słowacja podjęły decyzje o zamknięciu granic.

Ciężar rozłąki a ciężar rozstania

Co wtedy poczuliśmy? Niepokój, smutek, niedowierzanie. Ale co mogła czuć mama, która rozstała się ze swoim mężem, a moim tatą, tylko na 21 dni, a nagle znalazła się w sytuacji, w której nie miała pojęcia, kiedy znowu go zobaczy? Zalała ją tęsknota, uderzyła niepewność o przyszłość, ogarnął strach o wszystkich bliskich, których zostawiła nad morzem.

Jednocześnie doświadczyła tego dokuczliwie kłującego poczucia rozdarcia, tak znajomego wszystkim tym, których rodzina jest porozsiewana po świecie. Chciała być przy ukochanym mężu w tym trudnym czasie epidemii, na który nikt właściwie nie był przygotowany, a jednocześnie czuła, wiedziała, jak bardzo jej obecność przyda się w Bratysławie jej dzieciom i trojgu małych wnucząt.

Powrót do Polski odsunął się nagle w czasie, a z decyzją o nim nieodłącznie związał się bardzo konkretny ciężar – ciężar rozstania z nami „na czas nieokreślony”, bez możliwości przewidzenia, kiedy przekroczenie granicy bez obowiązkowej kwarantanny i innych komplikacji stanie się znowu możliwe.

Po dwóch stronach granicy

Tyle że z tatą, z którym są małżeństwem od prawie 41 lat, mama nigdy nie rozstawała się na dłużej niż miesiąc. Przyczyną tych najdłuższych rozłąk były wyłącznie narodziny kolejnych wnuków i… obowiązkowe szkolenie wojskowe, które tata przechodził 37 lat wcześniej. Tata w ich wspólnym domu poczuł się nagle bardzo samotny.

Mimo że otoczony przez zamieszkującą w sąsiedztwie rodzinę, boleśnie odczuł pustkę, którą zostawiła po sobie w każdym zakamarku mama. Szukał sobie zajęć, ale nic nie pomagało dłużej niż na chwilę. Do nocy przesiadywał przed telewizorem, tak bardzo nie chciał się kłaść do pustego łóżka.

Tak minęły urodziny taty w marcu, urodziny mamy w kwietniu, Wielkanoc, polskie i słowackie święta majowe. A po drodze przeróżne komplikacje – kłopoty mamy z brakiem lekarstw i cieńszych ubrań, choroba zięcia i wreszcie cała masa wyzwań stojących przed sześcioosobową trzypokoleniową rodziną zamieszkującą trzypokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Nieustanne czekanie na zmianę sytuacji na granicy przestało mieć sens. Trzeba było podjąć decyzję, trzeba było działać.

 

Scena jak z filmu

I tak po 68 dniach pobytu w Bratysławie mama spakowała walizkę i o 3 nad ranem wyruszyła z zięciem na przejście graniczne w Chyżnem, gdzie w oczekiwaniu na nią spędzał noc w samochodzie mój tata. 308 kilometrów do granicy, 1023 kilometry do domu. Samą granicę, prowizorycznie wyznaczoną za pomocą ustawionych na jezdni słupków i pojazdów straży granicznej, mama pokonała na piechotę, żeby zięcia nie objęła kwarantanna.

Na tym śmiesznym, a zarazem tragicznym w swej wymowie odcinku 100 metrów od słowackiego do polskiego strażnika nie było nikogo, tylko mama ze swoją małą walizeczką. Za nią, po słowackiej stronie, stał przy samochodzie zięć, a przed nią, za polskimi policjantami, mąż; i jedyne, co mogli zrobić, to do siebie pokiwać. Dla obydwu ta niewidzialna linia polsko-słowackiej granicy była nie do przekroczenia.

Tymczasem mamę od taty dzieliła już tylko dziesięciominutowa kontrola i szczegółowe pouczenie na temat kwarantanny ze strony polskiego strażnika. A potem? Była już tylko nieopisana radość, szczęście i wzruszenie. W pierwszym momencie rodzice wręcz zderzyli się maseczkami, bo zwyczajnie o nich zapomnieli. Tego w końcu wspólnie nigdy wcześnie nie przechodzili. Nareszcie wszystko znalazło się na właściwym miejscu.

Czekało ich już tylko 8 godzin podróży, by jak najszybciej znaleźć się w domu i odebranie niezliczonej liczby telefonów od zmartwionych przyjaciół. Znów byli razem, znów nastała dla nich normalność. I… znów mogli zacząć tęsknić i wypatrywać następnego spotkania ze mną i moją rodziną. Daj Boże, przy otwartych granicach.

Natalia Konicz-Hamada
zdjęcia: archiwum rodzinne

MP 6/2020