Jan Komasa: „Chciałem, żeby ludzie, wychodząc z kina, ze sobą rozmawiali“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Film „Boże Ciało” Jana Komasy znalazł się wśród pięciu nominowanych do Oscara filmów nieanglojęzycznych, co znaczy, że 9 lutego powalczy o tytuł najlepszego filmu na świecie w tej kategorii. Już dziś można mówić o niezwykłym sukcesie reżysera. Filmoznawcy i krytycy filmowi podkreślają, że nominacja „Bożego Ciała” była jednak zaskoczeniem, bo film w Ameryce nie miał jeszcze oficjalnej premiery. Pokazywany był tylko na festiwalach, a do kin wejdzie dopiero po ceremonii wręczenia Oskarów.

 

Po „Sali samobójców”, „Mieście 44” i owianym już sukcesami filmie „Boże Ciało” stał się Pan jednym z najważniejszych reżyserów swego pokolenia.

Miło to słyszeć. Mam 38 lat i wiem, że stało się coś bardzo ważnego w moim zawodowym myśleniu. „Boże Ciało” uwrażliwiło mnie na temat i formę opowiadania o wielu konfliktach. To oczywiste, że każdy kolejny film pozwala nabrać dodatkowych doświadczeń, świadomości i pewnie też dojrzałości.

Moje dwa pierwsze filmy są w konwencji kina, na jakim wyrosłem, a ściślej na jakim się wychowałem. Chciałem, by „Boże Ciało” było filmem, po obejrzeniu którego, wychodząc z kina, ludzie będą ze sobą rozmawiali. Najbardziej mnie boli, jeśli ludzie milczą, bo to rodzi największe nieporozumienia i konflikty.

 

Bohater Pana filmu ma złą przeszłość, bo poznajemy go w  zakładzie poprawczym, ale równocześnie jest głęboko przekonany o potrzebie wartości duchowych w życiu każdego człowieka.

Ma w sobie diabła i anioła, ale Boga ma w sercu, a nie tylko na pokaz. Ma za sobą kryminalną przeszłość, to fakt, a jednak potrafi połączyć ludzi, podzielonych po tragedii w małym miasteczku. Jego filmowe kazania są emocjonalne, ale też wyrażają jego myślenie. Bartek Bielenia, czyli filmowy Daniel, czytał Pismo Święte, katechizm, encykliki papieskie, przygotowując się do tej roli. Tematy religijne są bliskie jego światopoglądowi.

Bartosz Bielenia, odtwórca głównej roli, jest aktorem niezwykłym. O takich mówi się, że mają charyzmę. Nic więc dziwnego, że jest nagradzany za tę rolę.

Bartosza Bielenię widziałem od razu w tym filmie i pomysł z zaangażowaniem właśnie jego był dla mnie ważny. Nie ukrywam, że w doborze aktorów lubię ryzyko. Bartek kojarzył się wcześniej z eksperymentalnym teatrem, a nie z kinem. Ale historia, opowiedziana pierwotnie w reportażu Mateusza Pacewicza, była bardzo poruszająca i dość niezwykła. Dostałem pierwszą wersje scenariusza od producenta Krzysztofa Raka.

Naniosłem swoje poprawki i potem już z Mateuszem Pacewiczem pracowaliśmy mozolnie razem. Dla mnie najważniejszy był dystans do Daniela i do całej tej fabularnej opowieści. Dlatego dołożyłem wątek o kryminalnej przeszłości głównego bohatera. I właśnie wtedy, jakby wbrew warunkom zewnętrznym, bo Bartosz Bielenia ma delikatne rysy, zobaczyłem właśnie jego w tej opowieści.

Do Daniela, czyli głównego bohatera, mającego androgeniczną fizyczność Bartosza Bieleni, przeszłość w poprawczaku jakby nie pasuje. Dlatego to było dla mnie wyzwanie. Za to w sutannie Bielenia wygląda wiarygodnie…

 

To prawda…

Tam gdzie kręciliśmy zdjęcia, w Bieszczadach, gdy Bartek po zdjęciach nie zdejmował koloratki, to miejscowi brali go za prawdziwego księdza. I nic dziwnego, że tak go traktowali – wzbudzał respekt,  o realia nikt nie pytał. Fabuła filmu przeplatała się z rzeczywistością, bo koloratka w Polsce ciągle budzi respekt; w małych miejscowościach nikt nie pyta, czy człowiek z koloratką to na pewno ksiądz.

Stworzył Pan thriller psychologiczny, który na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni rozbił bank nagród, bo otrzymał aż dziesięć statuetek i od września 2019 rozpoczęła się jego prawdziwie międzynarodowa kariera.

Bardzo mi zależało na stworzeniu właśnie thrillera psychologicznego, to było dla mnie nowe wyzwanie. Uświadomiłem sobie, jak ważne jest opowiadanie fabularne. Wiedziałem, że Daniel, główny bohater, musi mieć swoje demony, a konflikty w filmie piętrzyłem celowo. Budowałem tak opowieść wokół Daniela, by on musiał we wszystkim uczestniczyć.

Po wyjściu z zakładu poprawczego doświadczył uniesienia religijnego i miłosnego. A także potrafił pozyskać względy ważnych mieszkańców miasteczka. Wiedziałem, że muszę uzyskać odpowiedni efekt. I udało się, bo Daniel był uwikłany. Istotny był temat fabularny i duchowość bohatera.

Już kiedyś mówiłem, że musiałem znaleźć swój własny reżyserski klucz do Daniela, do pokazania jego niepokojów: Daniela przestępcy, Daniela nibyksiędza, niosącego dobro i ukojenie, Daniela zakochanego młodzieńca i wreszcie Daniela zdradzonego przez kumpla z poprawczaka. „Boże Ciało” było dla mnie naprawdę wielkim wyzwaniem i dziękuję wszystkim, którzy ten film ze mną robili.

 

Następny film „Sala samobójców. Hejter” to świadomy powrót do stylu znanego z pierwszego Pana filmu. Kiedy premiera?

Tak i to celowy zamysł i celowy powrót do określonej stylistyki. Lubię ten swój odmienny styl, przez niektórych nazywany kiczowatym. Takie mam silne popkulturowe odchylenia. Pewnie mój filmowy język  „Sali samobójców” wykracza poza schematy. Wykorzystałem w nim swoją inność i uzyskałem sukces frekwencyjny.

A druga część, o hejterze, to perypetie młodego studenta prawa z Uniwersytetu Warszawskiego, którego przez plagiat wydalono z uczelni. Jest też w tym filmie  i miłość, i hejt polityczny, i gry komputerowe, i demoniczny pomysł bohatera. To film o tym, co się dzieje teraz wokół, co może hejt, ale też o tym, co się może wydarzyć niespodziewanie.  Jak się uda, to premiera już na wiosnę 2020.

Alina Kietrys, Gdynia

MP 2/2020