Tej jesieni, nawet jeśli temperatura na dworze nie rozpieszcza, to w naszym otoczeniu i tak jest gorąco – a to za sprawą kampanii wyborczej do polskiego parlamentu. Trzynastego października Polacy wybiorą nowych rządzących.
Wieczór wyborczy zgromadzi przed telewizorami miliony widzów, ciekawych, czy przedwyborcze sondaże odzwierciedliły faktyczne poparcie dla poszczególnych partii. Wszyscy jesteśmy ciekawi, jakie będą najświeższe polityczne rozdania i czy pojawią się nowe twarze. A potem nadejdzie zwykła powyborcza codzienność i znowu się przekonamy, ile warte były wszystkie przedwyborcze obietnice.
O tym, że nigdy nie można być pewnym wyniku wyborów, przekonywaliśmy się na przestrzeni dziesięcioleci już wielokrotnie. Czasami o sukcesie decydowała intrygująca kampania wyborcza, która wysuwała na prowadzenie ludzi znikąd, ale mających jakiś elektryzujący wpływ na społeczeństwo. Bardzo ciekawą postacią był Stanisław Tymiński, który w 1990 roku zgłosił swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich.
Jak to się stało, że zaufało mu ponad 3,7 miliona Polaków? Zdobywając tyle właśnie głosów, wyprzedził nawet Tadeusza Mazowieckiego. Chociaż w II turze Tymiński przegrał z Lechem Wałęsą, to do dziś budzi zainteresowanie jego niesamowita siła przekonywania innych.
W tym samym czasie powstała partia, będąca swoistą polityczną ciekawostką. To Polska Partia Przyjaciół Piwa, którą w końcu roku 1990 założył satyryk Janusz Rewiński. Choć podstawą działalności tej organizacji było promowanie kultury picia alkoholu, co oczywiście kojarzono z żartem, zupełnie niespodziewanie w odbywających się w 1991 roku wyborach do parlamentu uzyskała poparcie na poziomie 3,27%, co oznaczało dziesiąte miejsce wśród stu jedenastu komitetów wyborczych. Sama partia, która dziś już nie istnieje, liczyła ponad dziesięć tysięcy członków.
Każdy lokalny kandydat stara się jak może zachęcić wyborców, by oddali na niego głos. Poprzez przyciągające uwagę plakaty, billboardy, bezpośrednie rozmowy i darmowe rozdawnictwo – na przykład częstowanie jabłkami, pączkami, kawą – robi wszystko, byle pozyskać jeden głos więcej.
To ważne, bo gra toczy się o bardzo wysoką stawkę. Miejsce w parlamencie daje wiele profitów i czasami zapewnia błyskotliwą ogólnopolską karierę. Ale my, zwykli ludzie, powinniśmy być nieco odporni na tę „kiełbasę wyborczą”.
Nie każdy wie, że frazeologizm ten narodził się już w końcu XIX wieku w Galicji, kiedy to na skutek demokratyzacji wyborów wprowadzono jawność głosowania i powstał problem, jak pozyskać wystarczającą liczbę głosów. Wówczas to kiełbasa i wódka okazały się bardzo dobrą walutą.
O tym, że nasz głos przy urnie jest cenny i należy go dobrze przemyśleć, pisałam już kilka miesięcy temu. Chociaż na ogół nie mamy czasu na wnikliwe analizy programów wyborczych i głosujemy „na tych, co zawsze”, moment refleksji przed postawieniem krzyżyka przy wybranym nazwisku mógłby być nieco dłuższy – w końcu wybieramy naszych reprezentantów na najbliższe kilka lat.
To oni swoimi decyzjami ukształtują przyszłość naszych rodzin, dzieci, wnuków. Wpłyną na nasze swobody i prawa w Europie i na świecie. Będą zarządzać naszymi portfelami – wyjmować z nich należności oraz dokładać potrzebne świadczenia.
Zadbają (lub nie) o nasze zdrowie, nowoczesną i sensowną edukację, umożliwią sprawne przekraczanie granic, gdy przyjdzie nam chęć na zagraniczny urlop. Wychodzi na to, że kandydaci na posłów mają naprawdę wielką moc – gdy już zasiądą w Warszawie na Wiejskiej, małymi krokami rozpoczną przebudowę naszego życia codziennego.
To od naszej wyborczej wyobraźni zależy, czy w przyszłości będziemy im za to wdzięczni. A może spotka nas rozczarowanie? Głosując dziś, myślmy więc raczej o Polsce za kilka lat.
Agata Bednarczyk