Grace Slick… brzmi znajomo, ale nie aż tak jak Janis Joplin czy Jim Morrison. Przeciętny zjadacz chleba musi uciec się do Google, aby dowiedzieć się, że to nazwisko wokalistki zespołu Jefferson Airplane, będącego jedną z ikon ruchu hippisowskiego, znanego z przeboju „Somebody to love” czy też otwierającego przedstawienie „Grace Slick/Kalifornia” podczas festiwalu Eurokontext – „White Rabbit”.
Inscenizację, przywiezioną na bratysławską scenę przez TR Warszawa publiczność miała okazję zobaczyć 9 czerwca na nowej scenie Słowackiego Teatru Narodowego w polskim brzmieniu ze słowackimi napisami autorstwa Mária Kyseľa. W ramach siódmej edycji Eurokontextu można było obejrzeć również przedstawienia m.in. z Włoch, Czech czy Niemiec.
W polskim widowisku w reżyserii René Pollescha na scenie pojawiają się tylko cztery osoby, z czego jedna to inspicjentka, a pozostałe (grane przez Justynę Wasilewską, Tomasza Tyndyka oraz Agnieszkę Podsiadlik) symbolizują trzech astronautów, których nie było na zdjęciu Ziemi z kosmosu, wykonanym w 1968 r.
Przez dwie godziny nie pozwalają nam jednak narzekać na brak wrażeń, a to ze względu na eksplozję szalonego post-postmodernistycznego synkretyzmu kultur, poglądów, sztuk i gatunków, zasygnalizowanego już w samym tytule.
To w Kalifornii przecież leży zarówno San Francisco, kolebka hippisów i rewolucji obyczajowej, jak i Dolina Krzemowa, skąd na cały glob rozprzestrzeniają się najnowsze technologie. Czy ten amerykański stan jest więc symbolem kondycji współczesnego świata?
Rozmowy o największych osiągnięciach ludzkości, jak lądowanie na Księżycu, są toczone przez troje palących skręty bohaterów w scenografii (Niny von Mechow) afrykańskiego stoiska z tkaninami, które niekiedy staje się inteligentnym hi-tech domem bez kuchni, kiedy indziej warszawskim teatrem czy Kalifornią właśnie.
Miejsce akcji w zglobalizowanym świecie jest przecież bez znaczenia. Brzmi jak omamy po zażyciu substancji wyskokowych? A może to też jest iluzją, ponieważ postaci co jakiś czas każą sobie nawzajem grać pijanego.
Nie dziwi zatem, że nie wszyscy widzowie wytrzymali do końca przedstawienia – było ono wymagające na wszystkich poziomach i odwoływało się raczej do gustów fanów Doroty Masłowskiej niż wielbicieli teatru wiktoriańskiego. Warto jednak niekiedy zostać wyrwanym ze strefy komfortu i zastanowić się, czy rozwijamy się jeszcze w jakimś kierunku, a może już tylko zwijamy do wewnątrz.
Magdalena Zakrzewska-Verdugo