Jak wygląda dyplomacja z punktu widzenia kobiet wysłanych za granicę, by reprezentować Polskę? Jak sobie panie radzą w świecie zdominowanym przez mężczyzn? Czy można polubić życie na walizkach? Jak po raz kolejny odnaleźć się w nowych warunkach, czyli na kolejnej placówce? Te i inne tematy poruszyłyśmy podczas spotkania z trzema paniami: Renatą Doliwovą, Moniką Olech i Moniką Walczak.
Powroty na Słowację
Nie jest łatwo znaleźć termin, który pasowałby wszystkim moim rozmówczyniom, gdyż każda z nich jest bardzo zajęta i ma ruchomy czas pracy, związany z różnymi wyjazdami, wydarzeniami, czy to kulturalnymi, czy z wizytami polityków. Kiedy wreszcie udaje nam się spotkać, rozmowa jest tak ciekawa, a wątków do omówienia tak dużo, że spędzamy razem kilka godzin. Każda z moich respondentek ma szczególny stosunek do Słowacji: Monika Olech, zastępcadyrektora ds. programowych Instytutu Polskiego w Bratysławie, wcześniej w stolicy Słowacji spędziła pięć lat (od 2007 do 2012 roku), pracując jako kierownik wydziału ekonomicznego ambasady RP.
Monika Walczak, obecnie I radca ambasady, swoją karierę dyplomatyczną zaczynała w 2000 roku właśnie w Bratysławie, a Renata Doliwová, pracownica wydziału konsularnego i żona konsula, przeprowadzkę do Bratysławy odebrała jako powrót w rodzinne strony. „Pochodzę z Brna, więc od początku cieszyłam się, że z Bratysławy będę mogła częściej jeździć w odwiedziny na Morawę“ – mówi. Poza tym Bratysława w sercach państwa Doliwów zajmuje miejsce szczególne, ponieważ w tym mieście w rodzinie polskich dyplomatów urodził się nasz obecny konsul. „Jego rodzice zakładali tu ośrodek kultury polskiej, czyli obecny Instytut Polski“ – zdradza pani Renata.
Kiedy dopytuję ją, czy mąż pokazywał jej miasto swojego dzieciństwa, dowiaduję się, że niewiele z niego pamięta, ale dawną Bratysławę z nostalgią wspominał brat konsula, który odwiedził państwa Doliwów. „Szwagier w ten sposób zaliczył podróż sentymentalną. Pokazywał nam miasto, jakie zapamiętał jako 10-latek: Stalinovo námestieczy mieszkanie na ulicy Špitalskiej, poźniej Gudnuličovej“ – wymienia moja rozmówczyni.
Wymarzony zawód?
Pani Renata o pracy w dyplomacji nigdy nie myślała. Swojego męża poznała w Brnie, gdzie przygotowywał doktorat. Kiedy w połowie lat 80. dowiedziała się, że mąż planuje powrót do Warszawy, jej świat się zawalił. „Na początku nie zanosiło się na to, żeby Jacek pracował w dyplomacji, najpierw podjął pracę w Polskiej Akademii Nauk, potem w Stowarzyszeniu Wspólnota Polska“ – opisuje pani Renata. Potem dopiero przyszedł czas na dyplomację, która otworzyła też nowy etap życia pani Renaty, ponieważ towarzyszyła ona mężowi na kolejnych placówkach: w Pradze, Kiszyniowie, Zagrzebiu i Grodnie.
Monika Olech częściowo wyrastała w Pradze, gdzie jej rodzice pracowali w Biurze Radcy Handlowego. Nic więc dziwnego, że zawsze marzyła o pracy w dyplomacji i o powrocie do Pragi. Jej marzenie się spełniło. Najpierw oczywiście była na placówce w Czechach, później los zaprowadził ją do Bratysławy.
„Kiedy przyszła propozycja pierwszego wyjazdu do Bratysławy, byłam zawiedziona, że to nie Praga, ale ta kolejna, sprzed półtora roku, mnie ucieszyła, bo zdążyłam odkryć i pokochać to miasto“ – konstatuje i wymienia zalety Bratysławy: położenie, kameralność, a jednocześnie wszystkie atuty stolicy. „Tu człowiek jest w sercu Europy. Stąd można wyskoczyć na walc do Wiednia czy na górę Gelerta do Budapesztu, albo zaliczyć Pragę Rudolfa II, a jak się ma ciut więcej fantazji, to i wyskoczyć np. na karnawał do Wenecji“ – podsumowuje.
Z sentymentem wspomina swoją pierwszą placówkę również Monika Walczak, która na dyplomatyczną drogę wkroczyła za namową swojego profesora, który widział w niej dyplomatyczny potencjał. Przed laty na pierwszy swój wyjazd do Bratysławy musiała się zdecydować w ciągu weekendu. „Ktoś inny nie mógł jechać, więc złożono propozycję właśnie mnie i musiałam błyskawicznie podjąć decyzję.
Nie żałuję tego, ponieważ właśnie Bratysława okazała się dla mnie świetną szkołą dyplomacji, a ponadto pokochałam to miasto do tego stopnia, że w moim warszawskim mieszkaniu wiszą grafiki, przedstawiające Bramę Michalską, oraz obrazy miasta, namalowane przez mojego tatę podczas wizyt u mnie“ – opisuje moja rozmówczyni, która pomiędzy pierwszym i obecnym pobytem w Bratysławie pracowała na placówkach w Brukseli i Zagrzebiu.
Pakowanie kartonów
Każde wyzwanie dyplomatyczne wiąże się z przeprowadzką na kilka lat, dopytuję więc moich bohaterek, jak sobie radzą z pakowaniem walizek. Wszystkie przyznają, że potrzebna jest dobra logistyka, ale najlepszym doradcą jest doświadczenie, którego nabrały z czasem i kolejnymi przeprowadzkami.
„Najlepiej nie zabierać niczego, bo podczas misji dyplomatycznej i tak się zgromadzi całe mnóstwo rzeczy“ – ocenia Monika Olech i jako przykład podaje książki, których zdecydowała się tym razem nie przywozić z Polski. „Po półtora roku mamy już cały regał książek, które potem trzeba będzie przewieźć do Warszawy“ – opisuje. Z poprzednich takich wyjazdów przywiozła do domu mnóstwo kartonów pełnych książek i innych pamiątek. „Niektóre do dziś stoją nierozpakowane w piwnicy“ – mówi z uśmiechem na ustach, ale zaraz dodaje, że dziś takie przeprowadzki wyglądają zupełnie inaczej niż np. w latach 90., kiedy z wyjazdem zagranicznym wiązała się odprawa przesiedleńcza. „Wszystko musiało być spakowane i opisane, a celnik opieczętowywał te pakunki“ – opisują dyplomatki.
„Kiedyś woziło się ze sobą niemal wszystko – od sztućców, garnków czy płyt po ubrania, natomiast obecnie wyposażenie mieszkań dyplomatycznych jest już na zupełnie innym poziomie“ – dodaje pani Renata, która pamięta czasy, kiedy to przywoziła ze sobą pralkę czy telewizor. Kto takich sprzętów nie brał ze sobą, robił zakupy przez specjalny katalog dla dyplomatów.
„Niby teraz człowiek jest mądrzejszy, warunki są lepsze, ale i tak przyjeżdżamy samochodem osobowym, a do kraju wracamy ciężarowym“ – śmieje się Monika Olech, a Monika Walczak potwierdza, że i w jej przypadku jest podobnie, w związku z czym po kilku wyjazdach kawalerkę zamieniła na dwupokojowe mieszkanie, które pełne jest pamiątek z wyjazdów. „Takie przeprowadzki są gorsze niż pożar“ – dodaje.
Wyjazdy próbą czasu i relacji
Wszystkie panie zgodnie stwierdzają, że kilkuletnie wyjazdy są olbrzymim wyzwaniem dla relacji międzyludzkich. „Mój ówczesny narzeczony nie mógł się pogodzić z moim wyjazdem do Bratysławy i, niestety, rozstaliśmy się“ – wspomina Monika Walczak. Z kolei Monika Olech zdradza, że trzeci wyjazd na placówkę był nie lada wyzwaniem dla jej trzech nastoletnich córek, które nie chciały wyprowadzać się z Warszawy i niemalże rok przygotowywała je i przekonywała do wyjazdu.
„Sama byłam takim dzieckiem wyrwanym i wywiezionym z Warszawy do Pragi, rozumiałam, co one przeżywały, jakie to było dla nich trudne“ – wspomina i dodaje, że taka przeprowadzka to także plusy, gdyż człowiek jest rzucany na głęboką wodę i musi się odnaleźć wśród nowych ludzi, w nowych miejscach.
Choć to niełatwe doświadczenie, to jednak w życiu potem procentuje. „Olbrzymim wsparciem dla mnie jest mój mąż, który za każdym razem był nie tylko gotów zrezygnować ze swojej kariery w Polsce i wspierać mnie, ale i podejmować nowe wyzwania na placówkach“ – opisuje nasza bohaterka i podkreśla, że powroty do kraju są dużo trudniejsze niż wyjazdy.
„Życie idzie do przodu, koledzy w międzyczasie robią swoje kariery, a my musimy zaczynać niejako od nowa, zapoznawać się z nową rzeczywistością i odnajdywać w niej“ – konstatuje, a Renata Doliwová dodaje, że te pary, które nie decydują się na wspólny wyjazd, bardzo często się rozpadają.
Małżeństwa nie wytrzymują próby odległości, dlatego za każdym razem pani Renata decydowała się wspierać swojego męża i wyjeżdżała razem z nim. „Jedynie na wyjazd do Grodna nie zdecydowałam się od razu, ale dopiero wtedy, kiedy i ja mogłam tam podjąć pracę“ – mówi, wyjaśniając, że bała się bezczynności zawodowej.
Sukcesy zawodowe
Pytam moje bohaterki, co uznają za swoje największe sukcesy zawodowe.
Monika Olech podkreśla, że praca w dyplomacji to praca zespołowa, pod którą nikt nie może się podpisać samodzielnie. „Brałam udział w zakończeniu tzw. polsko-słowackiej wojny oscypkowej, w końcowej fazie negocjacji, ale na taki sukces składa się praca wielu innych osób“ – wspomina. Dzięki jej działaniom na targach Agrokomplex w Nitrze zorganizowano Dni Polskie, promujące polską żywność. Gośćmi, którzy wzięli w nich udział, byli premier i prezydent Słowacji oraz polscy ministrowie. W Pradze udało jej się wydać w języku czeskim poradnik dla inwestorów w Polsce, a także zorganizować pokaz mody na targach w Brnie.
Monika Walczak również podkreśla często niewidoczną pracę zespołową pracowników ambasady, którzy stoją za przygotowywaniem wizyt polityków na różnych szczeblach. A pani Renata przypomina sobie olbrzymie wyzwanie, z którym się musiała zmierzyć na placówce w Kiszyniowie, gdzie zmarł pracownik, którego potem przez osiem miesięcy zastępowała. „Pełniłam kilka ról naraz: byłam kasjerką ambasady, kontystką, księgową. Jeszcze jak dziś sobie o tym przypominam, to robi mi się słabo“ – wspomina.
Niezręczne sytuacje
Pytam moje rozmówczynie, czy mają na swoim koncie jakieś niezręczne sytuacje.
Pani Renata jako osoba towarzysząca swojemu mężowi podczas oficjalnych wizyt jest zazwyczaj trochę w cieniu. „Nawet jeżeli by mi coś nie wyszło, to zawsze mogę się wykupić jakimś własnym wypiekiem“ – dowcipnie komentuje.
Monika Walczak podczas pierwszej oficjalnej wizyty, którą przyszło jej obsługiwać w Bratysławie, była odpowiedzialna za paszporty polskiej 40-osobowej delegacji, na czele której stał prezydent Aleksander Kwaśniewski. „Słowacki celnik zażyczył sobie tych paszportów i jak mi je oddawał, to wszystkie naraz spadły na podłogę i się rozsypały“ – wspomina. Innym razem kierowca autobusu, którym polska delegacja na szczyt Grupy Wyszehradzkiej odjeżdżała z płyty lotniska, powiedział jej, że nie ma już miejsc w autobusie. „Byłam wtedy niedoświadczona i po prostu wysiadłam. Dziś nikt by mnie nawet siłą nie wyrzucił z pojazdu“ – podsumowuje. W tej niezręcznej sytuacji pomógł jej Miloš Zeman, ówczesny premier Czech, który zabrał ją na miejsce spotkania polityków.
„Ta nasza praca jest pociągająca, bardzo urozmaicona, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy“ – konstatuje Monika Olech i przywołuje w pamięci spotkanie na pograniczu polsko-słowackim, kiedy to towarzyszyła polskiej parze prezydenckiej. Po wyjściu z lokalu okazało się, że pierwsza dama zostawiła tam torebkę.
„Pobiegłam i na szczęście ją odnalazłam“ – wspomina obecna wicedyrektor Instytutu Polskiego. Monika Walczak w podobnej sytuacji nie miała tyle szczęścia, bowiem szukając w Piešťanachszalika pozostawionego przez pewnego polskiego polityka nie znalazła go.
Wszystkie moje rozmówczynie zgodnie twierdzą, że praca w dyplomacji uczy pokory.
Językowe lapsusy
Zanim pracownicy trafią na placówkę dyplomatyczną, przechodzą rozmaite szkolenia, stawiane są przed nimi wysokie wymagania, a jednym z nich jest znajomość co najmniej dwóch języków obcych którą należy potwierdzić na egzaminie resortowym. Monika Walczak, w Stałym Przedstawicielstwie Polski w Brukseli, zajmowała się krajami kandydującymi do UE – również Bułgarią i Rumunią – oraz prowadziła grupę do spraw Cypru i tu procentowała jej znajomość języków obcych, ale na początku pracy w MSZ przeżyła trudne doświadczenie. Podczas jednego ze spotkań polskiego ministra z innymi politykami jej zadaniem było sporządzenie notatki z negocjacji.
Zazwyczaj takie spotkania odbywają się w języku angielskim, który nasza bohaterka zna bardzo dobrze. Tym razem uczestnicy spotkania przeszli na język francuski. „Byłam przerażona, już w myślach żegnałam się z posadą, bo chociaż trochę po francusku rozumiałam, to jednak zjadł mnie stres“ – wspomina po latach. Później na szczęście na chłodno zorientowała się, że omawiane zagadnienia zna na tyle dobrze, że potrafi sporządzić zapis rozmów. „To wydarzenie spowodowało, że zaczęłam się uczyć francuskiego, by zapobiec podobnej sytuacji“ – dodaje.
Podpytuję panią Renatę, czy w swojej karierze miała problemy językowe, bo przecież polski jest jej drugim językiem. „Chyba tylko raz usłyszałam od słowackich petentów przy okienku w konsulacie w Pradze, że ta Polka do perfekcji opanowała czeski akcent“ – wspomina z uśmiechem.
Z kolei Monika Olech nigdy nie zapomni rozmowy z Igorem Baratem, który był na Słowacji odpowiedzialny za wprowadzenie euro, a którego podczas pewnego dyplomatycznego spotkania chciała zaprosić do Polski. „Zgubiła mnie wtedy pewność siebie, że ja tak świetnie znam i czeski, i słowacki. Pod koniec rozmowy użyłam bowiem określenia, iż jego wizyta byłaby dla Polski bezcenna, czym wywołałam jego duże zdziwienie“ – wspomina i dodaje, że pełnomocnik okazał się bardzo wyrozumiałym rozmówcą, a sytuacja obróciła się na jej korzyść, gdyż została zapamiętana i podczas kolejnych spotkań ów polityk zawsze sympatycznie reagował na jej widok.
Co na siebie włożyć?
Pani Renata wraz z mężem w tym miesiącu kończą pracę w ambasadzie w Bratysławie. „Z utęsknieniem czekam na powrót do kraju, kiedy ubiorę bluzę, dżinsy, tenisówki, ponieważ ubrania eleganckie to dla mnie konieczność zawodowa“ – zdradza moja rozmówczyni. Inaczej podchodzą do spraw ubioru dwie pozostałe bohaterki, które w stonowanych, eleganckich kostiumach czują się bardzo dobrze.
Każda z pań potwierdza, że na placówkę przyjeżdżały z własną garderobą, odpowiednią do ich zawodu. „Trzeba mieć w szafie kilka kostiumów, marynarek, dwie, trzy małe czarne, no i oczywiście zawsze lepiej stawiać na stonowane kolory, nie krzykliwe, zawsze lepiej jest występować skromniej niż wyzywająco“ – konstatuje Monika Olech. Dyplomacja rządzi się swoim dress codem; nawet w upalne dni panie muszą nosić rajstopy, obuwie zakrywające palce, odzież zakrywającą ramiona.
Kobiety w męskim świecie?
Pod koniec naszej rozmowy próbuję się dowiedzieć, czy kobiety w dyplomacji mają trudniej niż mężczyźni, przy czym nie chodzi mi tylko o odpowiedni dress code. „Dla mnie czar dyplomacji prysnął dawno temu. To praca jak każda inna“ – ocenia zdecydowanie pani Renata, według której za wzór mogli służyć przedwojenni dyplomaci. Dziś – jak twierdzi – w szeregach dyplomatycznych można spotkać ludzi przeciętnych, a nawet takich, z którymi po skończonej misji nie chce się widywać.
Monika Walczak jest zdania, że kobietom w dyplomacji trudniej awansować, a Monika Olech zwraca uwagę na to, że dyplomacja rządzi się bardzo ściśle określonymi zasadami. I choć nie zależą one od płci, to jednak powodują, że dyplomacja jest zdominowana przez mężczyzn. „Często bywam jedyną kobietą w męskim gronie przy stole rozmów“ – dodaje.
Poza tym jej nazwisko, nie posiadające zakończenia wskazującego płeć, powoduje, iż niekiedy na różnych spotkaniach oczekiwany jest mężczyzna, a nie kobieta. „Czasami oczekuje się, szczególnie na wschodzie Słowacji, że osobą decyzyjną będzie mężczyzna“ – opisuje, ale zaraz dodaje, że to dla niej dodatkowa motywacja, by przełamywać stereotypy.
Dopytuję jeszcze, jak godzi obowiązki zawodowe z byciem mamą, na co moja rozmówczyni odpowiada, że jest dobrze zorganizowana, potrafi przewidywać, co się może wydarzyć, ale chwali też męża, który jest dla niej i dla całej rodziny ogromnym wsparciem.
Gotowe na wyzwania
Z jednej strony praca w dyplomacji kojarzona jest z luksusem, z drugiej to także normalne życie codzienne, przynoszące wyzwania, którym dyplomaci muszą sprostać w nowym miejscu, do których rzucił ich zawodowy los. Jak twierdzą moje rozmówczynie, to nie jest łatwy zawód, ale bardzo interesujący i dający dużo satysfakcji. Na pewno wymaga otwartości i elastyczności, by być przygotowanym na wszelkie wyzwania.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik