WYWIAD MIESIĄCA
Nie wszyscy wiedzą, że w konkursie na najlepszego prezentera pogody w Europie wygrał po raz drugi nasz rodak – Jarosław Kret. Z rozmowy z Panem Pogodynką możemy dowiedzieć się więcej na temat jego pracy, podróży oraz tego, co go interesuje w emigrantach, spotykanych w różnych zakątkach świata.
Niedawno po raz drugi zdobyłeś prestiżową nagrodę w konkursie na najlepszego prezentera pogody w Europie. Konkurs Wettergipfel odbywa się w austriackim Ischgl. Uczestniczyło w tych zmaganiach 35 prezenterów z 12 krajów.
To rzeczywiście był sukces. Lubię startować w konkursach, to daje mi poczucie, że zawodowo jestem dobry. Chociaż ostatnio jakby mniej dla mnie miejsca w telewizji, ale szukam innych sposobów, by to rekompensować, np. podróżuję i poznaję nowych ludzi. Jestem fanem nowych znajomości, lubię rozmawiać, lubię poznawać nowe kultury, wielką radość sprawia mi spotykanie rodaków w różnych częściach świata. Jesteśmy teraz mobilni i żyjemy w różnych pięknych zakątkach.
Czasami słyszę określenie, dotyczące Ciebie – Pan Pogodynka. Przyzwyczaiłeś się już do niego?
Chyba tak, rzeczywiście słyszę, jak ludzie tak reagują. Ale życzliwie. Nawet nie wiem, skąd się wzięło to słowo „pogodynka”. Skoro takie określenie lubią widzowie, to i ja je akceptuję.
Pasjonuje Cię przepowiadanie pogody?
Oczywiście, ale ja nie przepowiadam. Po prostu analizuję różne dane i wyciągam wnioski. Prognozowanie pogody to już działanie naukowe, więc ja jestem pomiędzy przepowiadaniem a prognozowaniem.
Opieram się na różnych prognozach – polskich i zagranicznych, ale ich nie buduję. Skrzętnie też śledzę informacje od meteorologów. I tworzę swój własny, indywidualny przekaz dla telewidzów czy słuchaczy radia. Muszę znaleźć metodę dobrego docierania do odbiorcy.
Masz już wprawę.
Prognozami pogody zajmuję się od 2002 roku, kiedy to wystartowałem w ówczesnej TVP3, a dwa lata później pojawiałem się już po Wiadomościach w programie pierwszym TVP. A 15 lat później zrezygnowano ze mnie w telewizji właściwie bez podania powodów. Przyszły nowe czasy, także na pogodę.
Według badań popularności i oglądalności miałeś u telewidzów 80-procentową akceptację. I to się liczy.
I 80-procentowe zaufanie. Nie ukrywam, że wsparcie widzów w trudnych momentach jest ważne.
A kto namówił Jarosława Kreta, żeby kompletnie zmienił zawód? Przecież zapowiadanie pogody to nie jest Twoja wyuczona profesja.
Zaproponowała mi takie działania koleżanka z warszawskiego ośrodka telewizyjnego. Pamiętała mnie z Teleexpressu w latach 90. i z moich programów podróżniczych. Reaktywowałem program Klub sześciu kontynentów, słynny ongiś program Ryszarda Badowskiego. Bazowałem na tamtej scenografii i wspomnieniach wielu podróżników, którzy przyjaźnili się z redaktorem Badowskim.
A ja po prostu wychowałem się na tym cyklu i uważałem, że warto do niego wrócić. Nazwałem swój program Klub podróżników.Dobre wiatry wtedy wiały w moim kierunku. Współtworzyłem też polską wersję Nationale Geographic. Od Tomasza Tomaszewskiego uczyłem się fotografowania, a ściślej myślenia przy robieniu zdjęć.
To on pokierował mnie w stronę wyrażania swego stosunku do rzeczywistości właśnie poprzez zdjęcia. Wtedy też na pewien czas wyjechałem do Indii i wsiąkłem w tamten kraj. Mieszkałem jedną nogą w Warszawie, a drugą w Delhi. To po powrocie z Delhi zacząłem tworzyć swoje prognozy pogody. Musiałem spełnić oczywiście określone warunki, które stawia się prezenterom – w miarę dobra prezencja, dobra dykcja i komunikatywny sposób bycia to podstawa. A rzemiosła uczyłem się z radością. Właściwie szkoliłem się uparcie. Miałem wspaniałych mistrzów od interpretacji tekstów, emisji głosu, zachowań przed kamerą.
Chciałeś być prezenterem pogody?
Nie. Miałem obawę, czy znajdę formułę na wyrażenie siebie pomiędzy wyżem i niżem. I wtedy szefostwo uznało, że da mi pięć minut na opowiadanie o pogodzie. To bardzo dużo czasu w telewizji. I już wiedziałem, że muszę i mogę znaleźć sposób na wyrażenie siebie. Pracowałem też w tym czasie nad swoim pierwszym albumem fotograficznym i książką. Jedna z koleżanek uświadomiła mi, że praca w telewizji pomoże mi w moich planach i marzeniach wydawniczych. I dorzuciła: „Zrób tak, żebyś był znany”. No i stało się.
Jesteś egiptologiem z wykształcenia. I rozpocząłeś swoje szaleństwa podróżnicze od stypendium w Kairze.
Tak. Zaczęło się na trzecim rok studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Miałem szczęście. Było nas sześcioro studentów na tym kierunku. To dzisiaj niewyobrażalne. Nasza pani profesor załatwiła nam wszystkim stypendia do Egiptu, a czasy to były ciężkie – schyłek PRL. I wyjechaliśmy na rok do Kairu.
Zamiast zajęć po angielsku, mieliśmy je w języku arabskim na uniwersytecie kairskim. Motywowano nas do nauki języka arabskiego, ale my zaczęliśmy jeździć po wykopaliskach, chodzić po bibliotekach, rozpoczęliśmy prawdziwe indywidualne studiowanie. To był czas bez Internetu i bez przewodników po Egipcie w księgarniach.
Czerpaliśmy więc na miejscu wiedzę praktyczną, a resztę wyszukiwaliśmy, gdzie się dało. Sporo też dowiadywaliśmy się od arabskich studentów, szczególnie ze starszych lat, którzy już mieli jakąś wiedzę i doświadczenie.
Wiedziałem dużo o starożytnym Egipcie, ale nie widziałem, jak się poruszać po tym współczesnym. Zdobywanie wiedzy stało się moją pasją i wtedy postanowiłem podzielić się tym, co już wiedziałem. Pisałem gigantyczne epistoły do domu, do rodziców i do brata. A potem do przyjaciół.
Pisałem przez tydzień, bo raz w tygodniu latał samolot z Kairu do Warszawy i tą drogą podawałam te swoje listy. Potem zapraszaliśmy do nas różnych gości i tworzyłem dla nich takie mikroprzewodniki po Egipcie. To mnie wciągnęło i to był właściwie początek późniejszych moich książek.
Jeżdżenie po świecie i opowiadanie o tym świecie to było coś fascynującego. Studiowałem kiedyś stosunki międzykulturowe i różne problemy z antropologii kultury zawsze mnie fascynowały.
Po Egipcie był Izrael, potem kolejne kraje arabskie. Nie mogłeś usiedzieć w miejscu?
Nie mogłem, bo zwiedziłem też kawał Ameryki Południowej, kawałek Azji i Afryki. Tylko w Australii nie byłem. Pamiętam, że jak z Olgierdem Budrewiczem poleciałem do Bhutanu, to nikt nie wiedział, gdzie to jest. Podobnie było z moją podróżą na Malediwy. To były kompletnie inne czasy, pionierska robota w latach 90. ubiegłego stulecia.
My, Polacy, dopiero oswajaliśmy się ze światem. Oczywiście Polonia, która już długo żyła w świecie, wiedziała sporo. Ale my, świeżo wyjeżdżający z kraju, głównie liczyliśmy na siebie. A Kair był szczególnym miejscem.
W tej chwili zupełnie inaczej ogląda się i opisuje świat.
Przełom wieku to też przełom w naszych podróżach i w naszej mentalności. Polacy teraz jeżdżą właściwie wszędzie i są wszędzie. Jak się człowiek dobrze rozejrzy, to w każdym zakątku świata może spotkać swojaka. Teraz opisywanie świata jest bardzo inspirujące, ale również zupełnie inne niż to w latach 90. XX wieku.
Dzięki nowym czasom nauczyłem się też inaczej opowiadać i sam zacząłem od siebie więcej wymagać. Nie mogę już być banalny, bo konkurencja wśród podróżników jest bardzo duża.
To Cię mobilizuje?
Ja się już nie ścigam. Staram się być dobry w swojej konkurencji. Napisałem już Moje Indie, Mój Egipt, Mój Madagaskar, W Ziemi Świętejno i Planetę według Kreta. I myślę, że już powoli kończę tamto pisanie, bo każda z książek to były lata doświadczeń i moje długie gawędy o tym, co znam naprawdę dobrze.
Wiesz, ja jestem w tych książkach dość szczery. Jak chodzę po różnych miastach, to bacznie wszystko obserwuję. Zadzieram głowę, by zajrzeć przez okna, zaczepiam ludzi, by porozmawiać. To jest fascynujące. Jak chodziłem z kamerą, gdy kręciłem filmy dokumentalne, też szukałem ludzi, którzy mieli mi coś własnego do powiedzenia, np. w Izraelu fascynowali mnie ludzie, którzy pochodzili z Polski. Co trzecia spotkana przeze mnie osoba przyznawała się, że część jej rodziny pochodzi z Polski.
Opisałem to w swojej książce W Ziemi Świętej. Takie spotkania z ludźmi o polskim rodowodzie w różnych częściach świata są fascynujące. Często też rozmawiam z emigrantami w różnych krajach. Bardzo mnie interesuje, jak się ludzie asymilują, na co zwracają uwagę, za czym tęsknią, a co ich w nowych ojczyznach uwodzi i zdumiewa. Starałem się z nimi w swoich opowieściach to odnaleźć. I oczywiście opisać. Prawdę powiedziawszy, to, co miałem napisać, napisałem, a teraz przyszedł mój inny czas.
Jaki?
Jestem w drodze do siebie po kilku zakrętach. Także osobistych. Przepowiadanie pogody jest nadal moją pasją, ale szukam też innych możliwości dla siebie i innych sposobów na siebie.
A jakich?
Myślę o pisaniu kryminałów. I prawdę mówiąc, już zacząłem nad tym pracować. Moim idolem jest Stieg Larsson i jego Milenium. To jest seria nieprzeciętna.
Takie pisanie wymaga czasu, ciszy i skupienia. A Ciebie ciągle ktoś zaczepia, nawet teraz, jak rozmawiamy, ludzie pozdrawiają Cię życzliwie.
To miłe, nie ukrywam. Czas i zacisze znajdę, ważniejsza jest wena. I do niej potrzebny jest mi spokój, z którym przez ostatnie miesiące miałem problemy. Bycie tzw. rozpoznawalnym ma też swoją cenę. Nie uważam się za celebrytę, a i tak tabloidy lubią sobie poużywać, szczególnie jeśli w tle jest lub było jakieś uczucie. A moja była partnerka jest znaną osobą publiczną.
Beata Tadla?
Tak. Nikt nie pyta mnie o zgodę na publikacje na mój temat i naszego związku. A wypisywane są – jak wiadomo – różne różności. Nie jestem bywalcem „na ściankach”, bo szkoda mi czasu. Wolę w tym czasie poczytać. A i tak potem się dowiaduję, że… no, jaki jestem. Dzisiaj jest wszystko na sprzedaż. I to mi naprawdę przeszkadza. A jeśli nie pasuję do szablonu tych poszukiwaczy pseudosensacji, to trzeba wymyślić mnie na nowo. I wcisnąć w taki szablon. Bo tych, co o mnie wypisują cuda, nie obchodzi naprawdę, jaki jestem i co się ze mną dzieje. Ich obchodzi wymyślone przez nich „kretowisko”.
Jakoś tak smutno się zrobiło.
Ależ skąd. Realnie. Trzeba szukać dystansu, także wobec siebie. Ja się staram, choć nie jest to łatwe. Ostatni czas zawirowań przepłaciłem zdrowiem. Depresja jest trudna do pokonania. Walczę.
Życzę wytrwałości i powodzenia.
Alina Kietrys, Gdańsk