WYWIAD MIESIĄCA
Z jedną z najbardziej charakterystycznych polskich aktorek udało nam się porozmawiać o jej niespożytej energii, pracy społecznej i twórczej. Dorotę Stalińską można kochać, można nie lubić, ale na pewno nie pozostawia nikogo obojętnym – drażni, prowokuje, inspiruje.
Aktorka, poetka, piosenkarka, społecznica, szefowa fundacji „Nadzieja” – jesteś jak orkiestra, grasz na wielu instrumentach.
Taki mam charakter. Ciągle muszą coś robić. Lubię wyzwania. Teraz jestem na etapie porządkowania swoich archiwów i sama się dziwię, co znajduję. Z radością odkrywam różne rzeczy. Pierwszy raz powiedziałam, że chcę być aktorką, jak miałam trzy lata. Mówiłam „aktolką”, bo nie wymawiałam „r”.
Od siódmego roku życia bawiłam się w teatr, występowałam i robiłam to bardzo serio. I wydawało mi się, że to jest moja misja. Wierzę, że każdy ma jakieś zadania wytyczone przez los, Boga, przeznaczenie czy kosmos. Miałam taką swoją ścieżkę. I szłam. Dzisiaj wiem na pewno, że aktor to jest taki człowiek, który ma bawić i wzruszać. Staram się wypełniać tę misję najlepiej, jak umiem.
Jako zodiakalny Bliźniak byłam też samowolna, uparta i wszystko chciałam robić. Ciągle mi czegoś było za mało. I stąd wzięły się wszelkie moje działania społeczne, na rzecz innych potrzebujących ludzi, no i… poezja.
A jako aktorka…
A jako aktorka nie chciałam być tylko odtwórcą, ale również twórcą. Po szkole teatralnej natychmiast zaczęłam grać, grać, grać. Zachłyśnięta byłam sceną. Robiłam monodramy jeden po drugim, grałam i reżyserowałam, bo wiedziałam, że kształt przedstawienia będzie zależał ode mnie. No i dostawałam nagrody za te spektakle na różnych festiwalach. To mnie mobilizowało. Tak szalałam na scenie i na ekranie do momentu, kiedy pojawił się mój syn Paweł.
Nie jest tajemnicą, że wychowywałam go sama. Byłam starą matką, bo miałam 36 lat jak urodziłam Pawła. I to stało się dla mnie na długie lata kolejnym misyjnym zadaniem – wychowanie syna. Musiałam dostosować swój świat do świata małego, potem coraz starszego człowieka, który był najważniejszy. Teraz Paweł jest dorosły i poszedł swoją drogą, a ja z radością obserwuję to, co robi.
A co robisz aktualnie ty?
Jestem po premierze w teatrze w Lesznie Wielkopolskim, gdzie gram w sztuce „Seksmisja“.
W filmie Machulskiego „Seksmisja“też grałaś?
Jasne, „Liga chroni, liga radzi, liga nigdy nas nie zdradzi!“.Ludzie pamiętają i to jest super. Ale ponieważ od filmu Machulskiego minęło już 35 lat, to teraz gram tę rolę, którą w filmie miała Beata Tyszkiewicz, czyli jestem doktor Berna, szefowa sekcji Archeo.
Co roku też zaglądasz na festiwal filmowy w Gdyni, ale bez filmu. Czy to dlatego, że nie żyje już Barbara Sass-Zdort, reżyserka, z którą pracowałaś?
No nie tylko. Basi nie ma już z nami parę lat (reżyserka zmarła w 2015 roku – przyp. red.). Ale w ciągu jej ostatnich lat też nie zrobiłam z nią filmu. Namawiałam ją do kolejnych działań, miałam jakieś pomysły. Ale taka jest prawda, że Basia Sass nie dostawała pieniędzy na nowy film.
Tydzień przed jej śmiercią nagrywałyśmy program „Niedziela zBarbarą Sass“dla kanału Kultura, a po nagraniu usiadłyśmy w bufecie telewizyjnym i rozmawiałyśmy.
Ostatnio zagrałam w dwóch filmach „Przystanek do nieba“ w reżyserii Mariusza Kamińskiego i „Kolekcja sukienek“ w reżyserii Marzeny Więcek. Ten ostatni film dostał sporo nagród na różnych festiwalach, ale nie był pokazywany w Gdyni. To są tzw. filmy niezależne.
A pytanie czemu tak mało mnie w filmie, tak naprawdę należy kierować do naszych reżyserów i scenarzystów, a nie do mnie.
Zapewne to jest właśnie cena mojej 40 letniej niezależności i samodzielności. Ludzie się przyzwyczaili, że od lat sama sobie wszystko organizuję: piszę sztuki, produkuję je, finansuję, reżyseruję, gram i jeżdżę z nimi. Na przykład „Zgagę“ przewiozłam z toną dekoracji przez całą Amerykę i Kanadę. To było dopiero wyzwanie, a także mój wielki organizacyjny i artystyczny sukces.
Ale film to co innego, w filmie nie da się być zosią samosią, bo to dzieło zbiorowe. A poza ty jestem trochę zmęczona już tą swoją samodzielnością i chciałabym, żeby ktoś coś dla mnie…
Szczerze przyznam, że bardzo tęsknię do filmu i do dobrych filmowych ról.
Jesteś charakterystyczna i rozpoznawalna, może to jest przeszkoda? W kinie polskim reżyserzy i producenci przyzwyczajają nas ciągle do tych samych twarzy.
Na świecie pisze się specjalnie scenariusze właśnie dla charakterystycznych i rozpoznawalnych aktorów. Bo to jest gwarancja sukcesu, a co za tym idzie i pieniędzy. A u nas właściwie w ogóle nie pisze się scenariusza dla aktorów.
Nie ma tych widocznych tandemów reżyser – aktor jak Zanussi – Komorowska czy Sass – Stalińska. Andrzej Wajda też miał swoich aktorów, choć oczywiście ciągle poszerzał paletę osobowości. To były grupy twórcze, które nawzajem darzyły się zaufaniem. Dzisiaj generacja wybitnych aktorek w tak zwanym wieku emerytalnym w Polsce ma niestety niewiele już do zagrania. A przecież problemy dojrzałych ludzi mogą być – i są – bardzo ciekawe i ekscytujące do opowiedzenia w dobrym filmie.
U nas aktorki po pięćdziesiątce są na ekranie co najwyżej matkami albo teściowymi głównych bohaterów – jakieś takie wymemłane, nieszczęśliwe i odsunięte od życia, bez energii i radości istnienia, zgorzkniałe, wymęczone i depresyjne.
Co by u nas grała 68-letnia Meryl Streep?
No właśnie. Jak wychodzę z jej filmów, to chce mi się płakać, że u nas nie pisze się takich ról dla wybitnych aktorek. A przecież nikt chyba nie kwestionuje, że mamy wybitne aktorki i wybitnych aktorów starszego pokolenia. Często czekają na role latami. Obsadza się aktorów ze standardowym wyglądem.
A jaką chciałabyś zagrać rolę?
Ciekawą, intrygującą, skomplikowaną, ale też różną ode mnie, czyli różną od osobowości Doroty Stalińskiej.
W zawodzie aktora najbardziej fascynujące jest to, że może tworzyć bardzo różnorodne postacie, że może wykreować człowieka, którym nigdy nie był i nie będzie, np. mordercę, zakonnicę, wariatkę czy po prostu zwykłą wieśniaczkę z dawnej epoki. Miałam takie szczęście, że mogłam zagrać bardzo różne role, niektóre napisane kiedyś specjalnie dla mnie. Każda więc z moich ról jest inna. Role budowałam z wyobrażeń o osobowości postaci.
Lubię szukać w sobie nowych pokładów emocji i zawodowych możliwości. Moje bohaterki nie są kryształowo czyste i piękne, są uwikłane w rozmaite problemy i często niepogodzone ze sobą, ale zawsze mają coś, co mimo wszystko zjednuje im sympatię widza. I budowanie takich postaci mnie kręci.
Podobnie jak granie własnych spektakli, występowanie z recitalami?
Tak. Od 40 lat jeżdżę po Polsce ze swoimi spektaklami i koncertami. I to daje mi siłę i pewność, że jestem ludziom potrzebna. Śpiewam też swoje recitale. Wydałam płytę i trzy tomiki poezji: „Pożyczone natchnienie“, „Niewierny czas“ i „Agape“. Od 18 lat działa też moja Fundacja „Nadzieja“, zajmująca się bezpieczeństwem na drogach dzieci i ludzi dorosłych.
Byłam też radną samorządową. Zawsze chcę być pożyteczna. Wiem, że dzisiaj wielu ludzi potrzebuje wsparcia i zdrowotnego, i duchowego. Więc działam z „Nadzieją”.
Skąd bierzesz energię na to wszystko?
Pochodzę z takiego domu, który był otwarty na świat i bardzo ważne było dla nas to, co dzieje się dookoła. Nie wyłączam się z rzeczywistości, bo tak jestem skonstruowana. Jestem wrażliwa na innych ludzi, bo taki był mój dom rodzinny. To rodzina ukształtowała podstawowe zasady, które przenoszę przez życie: po pierwsze trzeba się dzielić z ludźmi tym, co mamy.
Pamiętam do dzisiaj, jak tata mówił: „Pamiętaj, Dzidziu, cokolwiek w życiu zrobisz, przyjdzie ci za to prędzej czy później zapłacić, więc lepiej rób rzeczy dobre“. A mamusia dodawała: „Nigdy nie jesteśmy tak biedni, żeby nie móc podzielić się z innymi“.I staram się o tym zawsze pamiętać.
Urodziłaś się w Gdańsku, tutaj kończyłaś liceum. Wracasz do Gdańska z sentymentem?
Wcale nie mam takiej świadomości, że ja gdzieś wracam. Gdańsk ciągle jest we mnie, jest moim miastem i ciągle jest to moje miejsce. Przyjeżdżam, choć ostatnio udaje mi się to coraz rzadziej, bo trudniej wyrwać mi się od moich obowiązków, ot tak, żeby tylko wpaść do Trójmiasta, przejść się brzegiem morza i spotkać z przyjaciółmi, by zaspokoić swoje duchowe tęsknoty.
A jeśli już uda się wyrwać trochę czasu dla siebie, to zaglądasz w stare kąty?
Oczywiście, bo w dawnym mieszkaniu rodziców ciągle mieszka mój brat z rodziną, więc naturalnie tam jestem. Staram się też zawsze odwiedzić grób rodziców i opowiedzieć im o tym, co się aktualnie u mnie dzieje, no i obowiązkowo wybieram się na spacer po plaży.
Szum morza działa na mnie znakomicie. Lubię zapatrzeć się w wodę, powspominać dawne czasy i pomyśleć spokojnie, co dalej. Zwiedziłam niedawno ponownie okręt „Błyskawica”, który cumuje przy nabrzeżu w Gdyni. Mam sentyment do niego, bowiem na przed wojną „Błyskawicy” był zaokrętowany mój tata.
A wracając do dokonań twórczych. Właśnie mija 40 lat od prapremiery monodramu „Żmija“ w 1978 r na Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w Toruniu, a zaraz potem w Gdańsku razem tworzyłyśmy widowisko telewizyjne z tego spektaklu. Szmat czasu…
Mija też 20 lat od monodramu „Zgaga“.Dla mnie najważniejsze, żeby widz nie odczuwał, że ja to gram już tyle lat i żeby dla publiczności zawsze było to nowe. Jestem gotowa na wyzwania. Ciągle. I myślę, że widzowie to czują.
Alina Kietrys, Gdańsk
Zdjęcia: zbiory własne aktorki