Zdarzenia odseparowane

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Życie tułacza, nawet jeśli przygodnego, sprawia, że człowiek zasłuchuje się we wszelkiej maści audiobooki, celem uprzyjemnienia sobie podróży lub zapomnienia o kłopotach dnia powszedniego. Czasami słuchamy jednak tak nieuważnie, że umykają nam ważne treści.

Wracają po czasie, nieproszone i nieoczekiwane. Tak wpadły do mnie z wizytą dwa słowa: zdarzenia odseparowane. Znaczą one w łagodnym uproszczeniu tylko to, że traktujemy zdarzenia w naszym życiu tak, jakby były one totalnie odseparowane od wszystkiego innego. A rzeczywistość jest w zastraszający sposób inna…

I tu pojawia się człowiek, który podejmuje decyzję o opuszczeniu kraju bez wnikania absolutnie w powody, dla których to robi. To na inną biesiadę. Tenże sam człowiek sądzi, że podejmuje takową decyzję świadomie i pewnie wierzy również w to, że jego decyzja kompletnie nie ma związku z jego starym światem. Jest tak najnormalniej w świecie odważny, pakuje plecak albo TIR-a i w drogę. Nie wie jednak, że rozpoczyna się w jego życiu łańcuch zdarzeń bardzo mało odseparowanych.

Jest rok 2004 i propozycja pracy na Słowacji, czyli w kraju, który, jak się później okazuje, odebrał mi bohatera z dzieciństwa – Janosika. Na szczęście oscypek nie łączył się z żadnymi wspomnieniami, więc 1:1. Wprowadzam się do domku na obrzeżach Bratysławy, aby na jednej z dość krótkich ulic spotkać trzy rodziny, które studiowały za granicą i to w tym samym mieście co ja. Przypadek?

Pewne romantyczne przygody właściciela domu powodują, iż muszę się przeprowadzić. Wybieram miejsce na drugim końcu Bratysławy i przy podpisywaniu umowy najmu okazuje się, że właściciel kolejnego mojego schronienia również studiował w tym samym mieście, 2 tysiące km od nas. Powiecie, że każdemu się zdarza…

Pytam, jak to wszystko może się tak przedziwnie splatać? Wyjeżdżam jako bardzo młoda i nieświadoma osoba do Moskwy na studia (cóż, czasy takie, że trudno wyjechać za ocean) i już nie mogę się wyrwać z siatki, oplatającej coraz mocniej. Czy taka decyzja powoduje, że już skazani jesteśmy na trwałe lub przerywane krótkimi pobytami w kraju życie za granicą?

Po 12 latach jadę sobie do Rumunii. Transylwania – Medias. Jadę w pełni przekonana, że zaczyna się nowy, pełen przygód okres mojego życia. Chyba każdy z nas, kto podejmując decyzję o wyjeździe z kraju, ma podobne uczucie. Hura! Nowe życie. Nic z tego. W pierwszym tygodniu mam spotkanie z prawnikiem, który jest pasjonatem historii monarchii austro-węgierskiej.

Zachwycony, że wpada mu w szpony polski słuchacz, opowiada o Stefanie Batorym, który w 1576 roku zaprzysiągł właśnie w Medias pacta conventa i obiecał odebrać ziemie zagrabione przez Iwana Groźnego. Staram się słuchać jego opowieści uważnie, ale staje się to coraz trudniejsze, gdyż myśli nieubłaganie biegną w przeszłość. Tę dalszą, polską, moskiewską, ale szczególnie tę niedawną, słowacką. Słowacja uwodzi, czaruje i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Korzysta przy tym ze wszystkich swoich zalet:  kultury, kuchni, przyrody, muzyki, a przede wszystkim gościnności. Barw dodaje historia, szczególnie ta związana z monarchią austro-węgierską, którą chyba najmocniej czujemy, widzimy i smakujemy w Bratysławie właśnie. I najbardziej później za tym tęsknimy. Być może dlatego, siedząc z rumuńskim prawnikiem przy stole pachnącym gulaszem, dokładnie tak samo jak w Bratysławie, wiem, że wyjazd do Rumunii jest konsekwencją decyzji sprzed lat o wyjeździe do Moskwy. Tak jak i lata spędzone na Słowacji

Nie jest łatwo zanurzyć się w nowym kraju bez szukania powiązań z poprzednim. Szukamy tych samych słów, zwyczajów, potraw, muzyki. Nie wiem, czy jest to wynik obawy przed nowym, potrzebą zwiększenie poczucia bezpieczeństwa czy właśnie tęsknotą.

Bez względu na przyczynę są to przeżycia pasjonujące i nie potrafię sobie bez nich wyobrazić swojego życia. Mam wrażenie również, że wszystko to powoduje, że starzejemy się wolniej, że jest w nas więcej optymizmu, odwagi i radości. A przede wszystkim wciąż nowych ludzi, którzy bądź pojawiają się na chwilę, bądź pozostają na długo w naszym życiu jako niezawodni przyjaciele.

Kelner przynosi rumuński deser – papanasi. W końcu coś nowego! W końcu wyrwałam się z zaklętego kręgu! Nic mylnego. Pałaszując z wielkim smakiem, pobudzam nieszczęsny umysł do kolejnej podróży w czasoprzestrzeni. Pachnąca domowymi pączkami kuchnia babci, gorące pączki i kawa z zagęszczonym mlekiem w rosyjskim barze, słowacka kawiarnia.

Nie pomaga fakt, że rumuński prawnik zaczyna czytać chyba w moich myślach i z nieukrywaną radością chwali się swoją rozległą wiedzą historyczną. Opowiada o traktacie z Trianon, dzięki któremu Rumunia i Słowacja zyskały, a tak wiele straciły Węgry…

Nie jadłam węgierskich pączków! Czyżby czas na podróż w tym kierunku?

Elżbieta Skowroń
Moskwa – Bratysława – Medias

MP 11/2018