WYWIAD MIESIĄCA
Wrocławskie ZOO należy do najczęściej odwiedzanych w Polsce. Największym magnesem niewątpliwie jest oddane do użytku cztery lata temu afrykarium. O kulisach sukcesów tego ogrodu zoologicznego rozmawialiśmy z jego dyrektorem Radosław Ratajszczakiem.
Wrocławskie ZOO było znane w Polsce dzięki programom telewizyjnym „Z kamerą wśród zwierząt“, które prowadzili Pana poprzednicy, małżonkowie Gucwińscy. Oni rozsławili ten ogród na całą Polskę, zaś Panu udało się rozsławić go w świecie. Było Panu łatwiej na starcie, skoro obejmował Pan znaną w Polsce markę?
Z całą pewnością przez wiele dziesiątek lat, kiedy w Polsce ktoś wypowiadał słowo ZOO, to od razu kojarzono je z Wrocławiem. Ten program telewizyjny sprawił, że wrocławskie ZOO stało się znane w całej Polsce. Trochę gorzej było z wizerunkiem zewnętrznym, poza Polską.
Starsze pokolenie oczywiście audycję pamięta, bo przecież kiedyś w telewizji było tylko półtora programu. Ale od ostatniego wydania „Z kamerą wśród zwierząt“ minęło już sporo lat, ostatni odcinek był wyemitowany w 1995 roku i młode pokolenie już tej audycji nie zna. Myślę, że naszymi działaniami przypomnieliśmy o wrocławskim ZOO.
Od 1995 roku telewizja już nie była zainteresowana kontynuacją tych programów?
Robiliśmy takie programy, ale dziś jest cała masa kanałów telewizyjnych, każdy z nich ma swoje grono widzów. My postawiliśmy na media społecznościowe, które docierają do odbiorców dużo szybciej.
Przejęcie ZOO po poprzednikach było dla Pana obciążeniem czy ułatwieniem?
Przy przejmowaniu takich instytucji, szczególnie ogrodu zoologicznego, narastają pewne stereotypy, tak zwane waśnie miejskie. I tak było w tym przypadku. Musiałem się zmierzyć z pewną legendą. Ta legenda miała dwa aspekty. Jeden wewnętrzny, wrocławski, który nie był zbyt pozytywny, bo ludzie niestety widzieli, że oprócz sławy telewizyjnej nasze ZOO niewiele oferuje. Za to w Polsce większość ludzi, która w nim nigdy nie była, wypowiadała się o nim zawsze bardzo dobrze.
Wcześniej pracowałem w poznańskim ZOO jako zastępca dyrektora i często słyszałem od zwiedzających, że jego oferta jest słaba, że wrocławskie ZOO to jest coś! Ale gdy pytałem ich, kiedy odwiedzili wrocławski ogród, najczęściej dowiadywałem się, że nigdy.
A wtedy poznańskie ZOO było lepsze?
Merytorycznie o niebo!
Teraz wrocławskie ZOO bije na głowę inne krajowe?
Jesteśmy w trójce najlepszych europejskich ogrodów zoologicznych, obok ZOO w Berlinie i w Chester w Anglii. To trójka wybijających się ogrodów, oprócz nich jest jeszcze paręnaście bardzo dobrych.
Jak się pracowało na taką markę?
Ciężko. Ogrody zoologiczne, jak każda dziedzina naszego życia, podlegają zmianom. Zmieniają się poglądy na temat hodowli zwierząt, dostępność zwierząt, rola ogrodu zoologicznego. Za tym wszystkim trzeba nadążać. Duża rewolucja ogrodów zoologicznych zaczęła się w połowie lat 80., kiedy samo pokazywanie zwierząt przestało wystarczać.
Musi być jakieś uzasadnienie tego, że utrzymujemy zwierzęta w warunkach sztucznych. Już nie wystarczy tylko to, by ludzie mogli obejrzeć sobie zwierzęta, tak jak to było napisane w traktacie założycielskim poznańskiego ZOO w 1874 roku, kiedy to miało ono gromadzić zwierzęta i pokazywać je ku uciesze gawiedzi.
Cyrki tracą widzów, ludzie zaczynają mieć na względzie dobro zwierząt. Jak to się ma do ogrodów zoologiczny? Ich działanie jest uzasadnione?
Od 1986 roku jeżdżę do Azji, gdzie pracuję nad projektami w Wietnamie, Laosie, Indonezji, na Filipinach. Tam już niestety przyrody nie ma. Wszystko jest w jakimś sensie sztuczne. Ludzie, którzy idą do parku i zachwycają się drzewami, nawet nie wiedzą, że 90 procent rosnących w nim drzew to gatunki obce, które nigdy w Polsce nie rosły. I nazywają to naturą, a to nie jest natura. My zjedliśmy naturę. To jest moment ratowania ginących gatunków – dość desperacka praca. Obecnie mamy tak zwaną szóstą falę wymierania gatunków.
Poprzednich pięć było wywołanych różnymi czynnikami klimatycznymi, uderzeniami meteorytów, asteroidą, wybuchami wielkich wulkanów, które drastycznie zmieniały warunki cieplne. To powodowało wymieranie. Wymieranie jest tak stare jak życie na Ziemi, ale do tej pory miały na nie wpływ czynniki naturalne. Natomiast obecnie jedynym czynnikiem wymierania gatunków jest działalność człowieka.
Niepohamowany rozwój populacji ludzkiej – jest nas już przecież ponad 7 miliardów, niektórzy twierdzą, że nawet ponad 8. Przed paroma dniami zjedliśmy wszystkie zasoby Ziemi na ten rok i teraz już jemy na kredyt. Sytuacja jest dramatyczna. Biorę udział w projektach w Wietnamie, które prowadzą do odłowu ostatnich zwierząt pewnego gatunku, które jeszcze żyją na wolności, ale sukcesywnie są dobijane.
Niestety, taka jest rzeczywistość i można sobie snuć powiastki, że zwierzątka powinny żyć na wolności. Oczywiście, ja także jestem tego zwolennikiem, nie ma większej przyjemności jak oglądanie dzikich zwierząt w warunkach naturalnych. Tylko że tych warunków naturalnych jest coraz mniej albo ich w ogóle nie ma. Jeżeli my nie przechowamy pewnych gatunków, to one bezpowrotnie zginą.
Wrócę do Pańskiego sukcesu, na który z pewnością miało olbrzymi wpływ otwarte cztery lata temu afrykarium. Jak Pan wpadł na ten pomysł?
Ogrody zoologiczne są stowarzyszone w europejskich i światowych strukturach, w ramach ktorych dzielimy się naszymi doświadczeniami. Tu nie występuje konkurencja.
Ale przecież w rankingach na najlepsze ogrody zoologiczne zdobywa się pozycje.
Bardziej dla własnej satysfakcji. My nie dążymy do tego, żeby ze sobą konkurować. My mamy wspólne konferencje marketingowe, zjeżdżają się ludzie z całego świata i omawiają, który program się sprawdził, który okazał się nieudany. Dyskutujemy sobie i podpowiadamy, co robić. Proszę sobie wyobrazić podobną sytuację, gdyby na jednej sali zasiedli przedstawiciele Coca Coli i Pepsi Coli, którzy dzieliliby się z konkurencją tym, co im w marketingu wyszło, a co nie. Ale w przypadku mnożenia zwierząt to jest możliwe.
Dyrektorom i menedżerom ogrodów zoologicznych przyświeca inny cel, czyli dobro zwierząt, dlatego sobie nie zazdrościcie?
My sobie zazdrościmy, ale w sensie pozytywnym. Celem jest zachowanie gatunku, a nie nabijanie kasy. Pieniądze są rzeczą wtórną. Przekształcenie wrocławskiego ZOO w spółkę odbyło się nie po to, żeby zarobić kasę, ale by móc opłacić najlepszych fachowców, żeby móc wysyłać pieniądze i wspierać programy ratujące zwierzęta poza Wrocławiem, na przykład w dżunglach Konga. ZOO, aby prawidłowo działało, musi mieć napęd w postaci odwiedzających gości. A żeby oni chcieli tu przyjść, ZOO musi być atrakcyjne. Jeżeli zmienia się ZOO w tancbudę lub zbiór przypadkowo zebranych zwierząt, to to nie jest ZOO.
Jak Pan bronił tego projektu?
Oparłem się na doświadczeniach ZOO w Lipsku i Chester, które osiągnęły duże sukcesy. Argumentem było to, że miasto dopłacało do ZOO. Samowystarczalność ZOO w momencie, kiedy je w 2007 roku przejmowałem, wynosiła 10 procent. Oznacza to, że 10 procent koszów było pokrywane z biletów i wszystkich innych przychodów, jak dzierżawy, sprzedaż pamiątek. W ten sposób do kasy wpływało milion siedemset tysięcy złotych, a koszt utrzymania ZOO wynosił 18 milionów. W ubiegłym roku do kas wpłynęło 58 milionów złotych.
Czyli opłacała się ta inwestycja?
W tej chwili jeszcze spłacamy kredyt, ale tak naprawdę to jest potężny napęd nie tylko dla ZOO. Są prace ekonomiczne, które pokazują wpływ ekonomiczny ogrodów zoologicznych na gospodarkę miast. Wychodzi na to, że z 1 złotówki na biletach wstępu 3-6 groszy to korzyści ekonomiczne dla miasta. Nasze ZOO odwiedziło 1 mln 700 tys. zwiedzających, z tego 72 procent to przyjezdni!
Oni przyjeżdżają do naszego miasta, coś jedzą, kupują, idą do innego muzeum, nocują. To są potężne wpływy. Taksówkarze nas błogosławią, bo mają stałe kursy do ZOO. Podobnie jest z MPK czy liniami lotniczymi. To jest ogromny kompleks, który kształtuje gospodarkę miasta. U nas dotowanie nie jest konieczne. Poza tym my zatrudniamy 180 ludzi, oni tu mieszkają, płacą podatki.
Ile jest takich ZOO, które są tak samowystarczalne i mogą sobie pozwolić na niepobieranie dotacji?
Oprócz niewielkich prywatnych, tylko jedno – wrocławskie. Łódź chce pójść tą samą drogą, co my.
To będzie konkurencja dla Wrocławia?
Nie. Dobre ogrody zoologiczne nie są dla nas konkurencją, a ze złymi, które służą wyłącznie do zarabiania pieniędzy, nie chcemy konkurować.
Jest Pan świetnym menadżerem. Uczył się Pan tego czy to wrodzona zdolność?
Zarządzanie to prosta sprawa, znacznie mniej tu zmiennych niż w biologii, gdzie mamy skatalogowanych kilka milionów gatunków zwierząt, a drugie tyle czeka, aż je opiszemy. Ekonomia rządzi się kilkoma prostymi zasadami, wystarczy je powielać.
Które ZOO jest według Pana wzorcowe?
Uwielbiam to w Chester. To ogród, który jest własnością fundacji. Nie pobiera pieniędzy publicznych, a rozwinął się tak, że dotuje inne programy. Takie ogrody, które odniosły sukces, trzeba podpatrywać i nimi się inspirować.
Afrykarium było gdzieś przez Pana podpatrzone?
Nie ma takiego drugiego na świecie.
To jak to Pan wymyślił?
Jechałem z Holandii samochodem nudną trasą i myślałem. Chciałem ZOO przebudować i wiedziałem, że potrzebuję zamontować w nim silnik, który rozrusza ZOO. Nie wiedziałem, co będzie tym silnikiem. Wie pani, przyjeżdżały tu do nas różne firmy komercyjne, które budują różne atrakcje. Ale ja nie chciałem McDolnad’s, w którym zwierzęta wegetują. Na przykład w Europie jest 30 centrów z oceanariami i one wszędzie są takie same. Czegoś takiego też nie chciałem, bo wiedziałem, że to się szybko przeje.
Na co Pan postawił i jak długo trwała realizacja projektu?
Tu jest próba pokazania środowisk wodnych i okołowodnych Afryki. Przemyślałem to, które gatunki tam uwzględnić. Od pomysłu do skończenia przygotowań dokumentacji minęły trzy lata, plus jeden rok przekształceń z normalnej jednostki budżetowej na spółkę.
Wie pani, że wcześniej mieliśmy sztywny budżet, a przesunięcie pieniędzy z jednej szuflady do drugiej wymagało decyzji Rady Miasta? Trzeba było się usamodzielnić i podjąć ryzyko. Wzięliśmy kredyt i proszę sobie wyobrazić, że teraz to do nas przychodzą pracownicy banków i pytają, co by nam tu jeszcze sfinansować.
A jest coś takiego, o czym Pan marzy?
Właśnie zabraliśmy się za bardzo duży obiekt dla goryli. Budujemy też obiekty dla wilków, wydr i ptaszarnie. Co roku oddajemy coś nowego.
Pańscy poprzednicy mieszkali w ZOO, Pan też?
Przez 11 lat tu mieszkałem. Jest to fajne, ale dosyć uciążliwe, bo człowiek jest na służbie non stop, czy to sobota, czy niedziela.
Ale można się trochę poczuć jak pan na włościach?
Ja nie chcę się czuć jak pan na włościach, bo to nie moje. Ja jestem tu zatrudniony po to, żeby pracować. Mój patriotyzm wyraża się pracą. Dziś to niemodne, lepiej sobie coś wytatuować na ręce.
Jak się czuje poznanianin, który dwa lata temu zyskał tytuł Wrocławianina Roku?
Dobrze się czuję we Wrocławiu. To miasto jest fajniejsze do pracy od Poznania, który jest strasznie poukładany. Tam trzeba wszystko kalkulować 10 razy, a tu jest odrobina szaleństwa. Wrocław to tygiel ludzi ze wschodu, zachodu, spoza Polski. I to naprawdę fajny tygiel. Tu ludzie mają szersze poglądy, więc nawet z pozoru szalone pomysły mają szansę na realizację. Poznań jest bardziej zamknięty, zachowawczy.
Jest Pan kolejną osobą, po dyrektor wrocławskiej opery Ewie Michnik, która za to chwali Wrocław i która tu właśnie dostała szansę, by realizować swoje pomysły. Myśli Pan, że w Poznaniu udałoby się zrealizować Pański pomysł?
Myślę, że nie. Nawet taka sprawa, jak przekształcanie ZOO w spółkę, którą próbowaliśmy tam zrealizować, nie powiodła się, choć powodów za tym przemawiających było bardzo dużo. Bo przecież do każdego biletu wstępu do ogrodu zoologicznego miasto dopłaca. Jeżeli więc bilet kosztuje przykładowo 10 złotych, to miasto dopłaca 8 złotych każdemu, kto odwiedza ZOO. Z podatków swoich mieszkańców. Bez względu na to, czy to jest poznanianin, czy mieszkaniec innego miasta lub kraju. Wrocław już nie ma tego obciążenia.
Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław
Zdjęcia: Stano Stehlik