Co ma wspólnego dyplomata z koniem?

 DYPLOMACJA (NIE)CODZIENNA 

Któż z nas nie usłyszał choć raz w życiu, że przez żołądek do serca bliska droga. Albo mama przy szczególnych okazjach starała się przygotować nasze ulubione danie, albo kiedy byliśmy już starsi i zaczynaliśmy być zakochani, wybieraliśmy ulubioną przez naszą wybrankę restauracyjkę czy kawiarenkę. Potem w podobny sposób dogadzaliśmy swoim dzieciom, wnukom i przyjaciołom.

I jak wszyscy, drodzy Czytelnicy „Monitora Polonijnego”, robimy to ciągle, zaś rubryka z ostatniej strony naszego ulubionego miesięcznika ma tę naszą ważną umiejętność dogadzania innym wzbogacać. Byłoby więc zupełnie nienormalne, gdyby dyplomacja nie traktowała sztuki kulinarnej jako jednego ze swych podstawowych narzędzi.

 

Królowie i cesarze wydawali uczty, których opisy, z uwagi na rangę ich uczestników, a także niekiedy wspaniałego jadła i napitków, były uwieczniane przez współczesnych kronikarzy. Niech za przykład posłuży kongres wiedeński, wielka międzynarodowa konferencja, trwająca od września 1814 do czerwca 1815 z udziałem przedstawicieli 16 państw europejskich, w tym wielu głów koronowanych.

Celem kongresu było wypracowanie nowego prządku politycznego, stref wpływów wielkich mocarstw i ustanowienie granic po bałaganie, jaki wytworzył się po Wielkiej Rewolucji Francuskiej i wojnach napoleońskich. Było to więc poważne zadanie dyplomatyczne. A jak pokazała historia, przyjęte wówczas ustalenia przetrwały 99 lat (!), do wybuchu I wojny światowej. Złośliwi kronikarze pisali jednak, że był to „tańczący kongres”, ponieważ jego bardzo ważną częścią były bale i przyjęcia.

Po podpisaniu końcowych dokumentów, 6 czerwca 1815 roku cesarz Austro-Węgier wydał przyjęcie, którego akordem kulinarnym (jak czytałem w opisach i widziałem na zachowanych rycinach) było podanie królewskiego dania, czyli pieczonych rysi (sic!). O tym, co się piło, nie napisano wiele, jednak z pewnością były to napitki przednie. Ale to tylko historia wielkiego, dyplomatycznego przyjęcia sprzed 200 laty, a nam wypada wracać do bliższej nam współczesności.

Są naturalnie niewielkie różnice i niuanse, ale generalnie tzw. protokół dyplomatyczny przy oficjalnych wizytach szefów państw lub rządów oraz ministrów spraw zagranicznych stosuje najczęściej dwie formy uroczystych, zasiadanych przyjęć: dyplomatyczne śniadanie, które podawane jest w porze obiadowej, oraz dyplomatyczny obiad, który jest uroczystą, obfitą kolacją, niekiedy dosyć późno wieczorem. Zanim wszyscy najważniejsi goście dotrą na przyjęcie – podawane są napoje, najczęściej soki lub szampan.

 

Oficjalne przemówienia i toasty mogą być wygłaszane na początku takiegoż śniadania lub obiadu, ale podziękowania i ważne oświadczenia wygłasza się między deserem a kawą. Praktyka obiadów w mniejszym gronie jest częstym zwyczajem w dyplomacji, wykonywanej przez ambasadorów, najczęściej w ich rezydencjach.

Zwykle po zakończeniu takiej kolacji (obiadu) najważniejsi goście wraz z gospodarzem, przechodzą do saloniku na kieliszek koniaku, likieru lub czegoś tam jeszcze… Tam właśnie, już poza stołem biesiadnym, odbywają się ważne rozmowy, zwane czystą dyplomacją.

Pozostali, tzn. małżonkowie (żony lub mężowie) najważniejszych gości, zasiadają oddzielnie i toczą rozmowy luźne.

Czasem wydarzały się sytuacje zabawne, jak choćby ta, wspominana przez panią Magdę Vaśaryovą, w czasie kiedy pełniła jeszcze zaszczytną misję ambasadora Czechosłowacji w Wiedniu. To było ważne przyjęcie i protokół przewidywał obecność na uroczystej kolacji współmałżonków ambasadorów. Jak powszechnie wiadomo mężem pani MagdyVášáryovej jest odkilkudziesięciu lat pan Milan Lasica, jeden z najwybitniejszych aktorów słowackich, który zgodził się swojej małżonce towarzyszyć.

Ona była jedynym ambasadorem kobietą, a on (Milan Lasica!) znalazł się naraz po kolacji w gronie żon ambasadorów, jako jedyna „małżonka” płci odmiennej. Wyobrażacie to sobie w wykonaniu pana Milana? Podobno nigdy więcej, ani we Wiedniu, ani później w Warszawie, nie udało się pani ambasador namówić małżonka do towarzyszenia jej w jakimkolwiek dyplomatycznym przyjęciu.

 

No, może wziął on udział w jakiejś recepcji, ale ten rodzaj dyplomatycznego przyjęcia zostawiłem na zakończenie.

Recepcje to najczęściej organizowane przyjęcia z jakichś ważnych okazji, np. święta narodowego, oficjalnej wizyty prezydenta, premiera lub innej ważnej osobistości. Recepcje są wydawane dla większej liczby osób i coraz częściej ograniczane czasowo (podaje się czas ich trwania „od – do”, czego dawniej nie praktykowano). Recepcje odbywają się na stojąco, choć dla starszych i zmęczonych zawsze znajdzie się jakiś kącik z krzesełkiem i stoliczkiem.

Gospodarze przyjęć dyplomatycznych zawsze starają się podawać dania czy zakąski, będące niepowtarzalnym specyfikiem kraju ich pochodzenia. To samo dotyczy napitków. Naszą, polską specyfiką bywał barszcz, śledzie, pierogi, a nawet bigos; bywały polskie alkohole: żubrówka i wyborowa, ale także – szczególnie na kolacjach w rezydencji – nalewki własnego wyrobu ambasadora (tzn. mojego), co nie ukrywam, zawsze wzbudzało zainteresowanie nie tylko smakowe. Sądzę, że każdy z dorosłych Czytelników był choć raz na przyjęciu, zwanym recepcją, wydawanym także dla Polonii z okazji świąt państwowych lub Bożego Narodzenia i Nowego Roku.

Osobiście nie przepadałem za recepcjami, które kojarzą mi się z… końmi. Dlaczego? Otóż jeden z ważnych ambasadorów, był to chyba kawaler maltański, zapytał mnie w czasie przydługiej recepcji: Czy wiesz, co mają wspólnego dyplomaci i konie?

Zrobiłem zdziwioną minę, a on odpowiedział: Otóż jedni i drudzy jedzą i piją na stojąco.

Jan Komornicki

MP 7-8/2018

 PODCAST