Góry uszlachetniają

 DYPLOMACJA (NIE)CODZIENNA 

Góry, po prostu góry. Ich majestat, piękno, niekiedy groza  zawsze budziły respekt człowieka. W górach, tych najbardziej niedostępnych, jak choćby na greckim Olimpie (2918 m n.p.m.) mieszkał Zeus ze swoją świtą.

A Bóg Jahwe, który jest początkiem i końcem, alfą i omegą zarówno dla judaizmu, chrześcijaństwa, jak i całego islamu, zawsze przemawiał do swoich wybrańców w wysokich górach. Wszystkie wielkie wydarzenia biblijne działy się w górach. Syjon, Tabor, Góra Oliwna, Kalwaria… Także arka Noego zakończyła swój rejs po wodach potopu na zboczach (sądzę, że nie na szczycie) góry Ararat (5137 m. n.p.m.).

Wszystko to sprawia, że teologowie chrześcijańscy mówią i piszą o mistyce gór (np. ks. Roman E. Rogowski, Mistyka gór, 1983), wpisując ją do tzw. teologii codzienności. A inne dziedziny poza religią, jak choćby malarstwo czy poezja, zawsze są pełne gór.

Mariusz Zaruski (1867 – 1941) poeta, pisarz i malarz okresu Młodej Polski, twórca i pierwszy naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w latach 1909 – 1926, generał brygady i adiutant prezydenta II RP Stanisława Wojciechowskiego, twórca i organizator polskiego żeglarstwa, zamordowany przez NKWD 8 kwietnia 1941 r. w Chersoniu n. Dnieprem, w swoich licznych pismach i wystąpieniach powtarzał, że góry uszlachetniają człowieka, bo uczą pokory i urzekają swoim niepowtarzalnym pięknem.

Sam tego doświadczyłem i za moim mistrzem gen. Zaruskim wielokrotnie powtarzałem, że Tatry w moim życiu znaczyły bardzo wiele, także w kontekście mego udziału w polityce i dyplomacji. Oczywiście Tatry, w których poznawałem ludzi i z którymi wiązałem się liną na śmierć i życie albo którym życie lub zdrowie, z narażeniem własnego, trzeba było ratować. Ale to już inna opowieść.

 

Ale co góry mogą znaczyć dla dyplomacji?

Na pewno nie są narzędziem dyplomacji. Jednak ich atmosfera i trud potrzebny do ich zdobywania, bardzo sprzyjają temu, co w dyplomacji najważniejsze – zbliżaniu ludzi. Starsi czytelnicy pamiętają zapewne prezydenta Czechosłowacji w latach 1968 – 1975 gen. Ludvika Svobodę (1895 – 1979), który uwielbiał Tatry i był przynajmniej 10 razy na ich najwyższym szczycie  Gerlachu (2655 m n.p.m.).

Prawie w tym samym czasie, kiedy gen Svoboda zdobywał Gerlach, Vaclav Havel (1936 – 2011), późniejszy prezydent, wchodził na najwyższy szczyt Karkonoszy Śnieżkę (1602 m n.p.m.), żeby spotkać się z polskimi opozycjonistami – Adamem Michnikiem i Zbigniewem Janasem. Tam rodziła się przyjaźń i tworzyły więzi, przerywane pobytami w więzieniach; tam rodziła się zapewne przyszła współpraca wyszehradzka…

A najważniejsza góra Słowaków Krywań (2.495 m n.p.m.)? To symbol dążeń niepodległościowych i wolności. Słynne výstupyna Krywań, zapoczątkowane m.in. przez Ľudovíta Štúra w okresie niewoli austrowęgierskiej i kontynuowane w czasach komunizmu, przetrwały po dziś dzień jako przejaw słowackiej więzi narodowej i patriotyzmu.

 

W czasie mego pobytu w Bratysławie ówczesny prezydent Republiki Słowackiej (pierwszy wybrany w wyborach powszechnych) Rudolf Schuster bardzo pragnął namówić zaprzyjaźnionych prezydentów sąsiadujących krajów do wspólnego wejścia na Krywań.

Mimo poważnych wysiłków dyplomatycznych, w które naturalnie byłem zaangażowany, ta śmiała inicjatywa się nie powiodła. Ale pan prezydent „nie odpuścił” i 14 sierpnia 2000 r. z gronem przyjaciół wziął udział w narodowym wejściu na Krywań. Miałem ten zaszczyt i wielką przyjemność, że obok prof. Milana Čiča (1932 2012), wówczas przewodniczącego Sądu Konstytucyjnego RS, i Ivana Galfyego (1933 – 2011), mego osobistego przyjaciela, znalazłem się między osobami towarzyszącemu panu prezydentowi w tej historycznej wyprawie.

Mojej opiece powierzono prof. Milana Čiča, starszego ode mnie o 11 lat (chyba był najstarszym uczestnikiem), który nie miał żadnej oficjalnej ochrony, choć przecież był bardzo ważnym funkcjonariuszem państwowym. Na szczyt wyszliśmy wszyscy w dobrym czasie i znakomitej formie, co widać na historycznej fotografii.

 

Problemem Krywania – świętej góry Słowaków – nie jest wejście, ale zejście, które  się  potwornie dłuży.  Mogę zapewnić, że cała ta wyprawa pełna była radości, ale też polityki i dyplomacji; w końcu byłem tam najwyższym przedstawicielem Rzeczpospolitej. Niezwykłe jednak dla mnie było jej zakończenie.

Kiedy po zejściu z Krywania, bardzo zmęczeni, z zakwaszonymi (kwasem mlekowym) mięśniami zostaliśmy przewiezieni na krótką rehabilitację do Wojskowego Sanatorium w Vyšnych Hágach – pana prezydenta Schustera wzięli w swoje ręce masażyści, a panu prof. Čičowi i mnie zaoferowano bulgocące, naturalnie wspólne jacuzzi.

Kiedyśmy już do niego weszli, mój dostojny, górski towarzysz, zawsze bardzo serio traktujący swoje państwowe i naukowe obowiązki, wstał, skłonił się i wygłosiłnastępującą kwestę: „Ekscelencjo! Jeżeliśmy się już w tej wannie spotkali jak dwaj łazarze, do tego nadzy, jak nas Pan Bóg stworzył, to mówmy sobie po imieniu”.

Czyż nie jest to piękny przykład tego, co z nami potrafią zrobić góry?  Tę historię opowiedziałem za pozwoleniem Milana (wszak byliśmy już po imieniu) w mojej książeczceZ tatranských hôr do diplomacie(2003),  jako potwierdzenie tego, co wiedziałem od dawna, że góry nie tylko uszlachetniają, ale także zbliżają ludzi.  A w tym tkwi przecież istota skutecznej dyplomacji.  Zawołam więc na koniec: Horám zdar!

Jan Komornicki

MP 6/2018