WYWIAD MIESIĄCA
Dlaczego do tej pory polscy reportażyści nie pokochali Słowacji? Z którym z krajów Kaukazu Polacy mają najwięcej wspólnego? Na te i inne pytania próbował znaleźć odpowiedzi bardzo ciekawy rozmówca, który przybył do Bratysławy w kwietniu na zaproszenie specjalizującego się głównie w polskim reportażu wydawnictwa Absynt Tym gościem był Wojciech Górecki – analityk, były dyplomata, ale przede wszystkim reporter i autor książek „Planeta Kaukaz“, „Abchazja“ czy „Toast za przodków“.
Jest Pan pisarzem, reporterem, który na celownik wziął sobie Kaukaz, bo podobno pisanie o Polsce jest dużo trudniejsze niż opowiadanie o świecie. Dlaczego?
W Polsce trzeba się określić, za kim się jest. Polska się strasznie pokłóciła. Od każdego się oczekuje, by się opowiedział, po której jest stronie, a reporter tego nie lubi! Najlepiej się czuje, jak nie jest zaszufladkowany, ponieważ jego misją jest opowiadanie o świecie, a nie wartościowanie. Nie przekonywanie do swoich racji, ale pokazywanie różnych racji. I dlatego łatwiej jest pisać o tym, z czym człowiek nie jest związany uczuciowo.
Kiedyś reporter był pracownikiem jakiejś redakcji, obecnie nie trzeba być zatrudnionym w żadnej gazecie, by wykonywać ten zawód. Dlaczego tak się stało?
W pewnym momencie gazety przestały publikować reportaże. Teraz, owszem, to się zmieniło, ten gatunek jest znów na topie i wszyscy chcą go publikować. Ale skutkiem tamtego okresu jest oddzielenie reportażu od mediów.
Pan przeszedł klasyczną drogę reportera, który zaczynał w redakcji?
Na początku lat 90. pracowałem w „Gazecie Wyborczej”, potem w „Życiu Warszawy”, ale od połowy lat 90. nie jestem zawodowo związany z mediami, bo nie odpowiadał mi kierunek, w którym one zaczęły w Polsce zmierzać.
Co konkretnie ma Pan na myśli?
Pewną prowincjonalność naszych mediów, zasklepienie na własnym podwórku, brak oddechu. Dlatego coraz częściej reportażem zajmują się ludzie niezwiązani z mediami. Teraz na przykład ktoś wyjeżdża na akcję humanitarną, przeżyje coś ciekawego i napisze książkę na ten temat.
I to jest pewne novum, niekiedy inspirujące. Jestem miłośnikiem twórczości ornitologa Michała Książka, który napisał książkę o Jakucku. On się skupia na ptakach, na przyrodzie. Nikt tak pięknie nie potrafi opisać śladów ptaków, zostawianych przez nie na śniegu. Albo odgłosów, które wydają. Nie miałem pojęcia, że tak to można opisać.
Kiedyś ścieżkę kariery reportera wyznaczała redakcja, a teraz? Gdzie młodzi powinni stawiać pierwsze kroki? W blogosferze?
Nie mam pojęcia. Teoretycznie możliwości jest dużo więcej, są przecież gazety internetowe, blogi, internetowe wydania czasopism, ale przez to rynek medialny tak się rozdrobnił, że dużo trudniej zaistnieć.
Ja zaczynałem w „Sztandarze Młodych” i to było dobre miejsce, ponieważ to była gazeta ogólnopolska. Gdybym zaczynał w lokalnej gazecie, pewnie bardzo długo musiałbym się zajmować kroniką wypadków, bo tak najczęściej zaczynali młodzi. W ogólnopolskiej gazecie dostałem szansę pisać od razu duże teksty.
Co jest ważniejsze dla reportera: siła przebicia czy geniusz?
A może łut szczęścia? Na pewno ważna jest też uporczywa praca, którą wreszcie ktoś zauważy. Dziś łatwiej wydać książkę niż kiedyś. Nawet debiutujący autor ma szansę na dwu-, trzytysięczny nakład, który jest przyzwoitym nakładem.
Za czasów mojej młodości to było niemożliwe, by ktoś dokądś pojechał, po miesięcznym pobycie napisał książkę, a ktoś inny mu tę książkę wydał. Bo kiedyś zaczynało się w gazetach od tekstów krótkich. Potem był czas na dłuższe. No ale, jak widać, świat się zmienia. To, co było aktualne pięć lat temu, dziś już nie działa.
Ma Pan jakiś podopiecznych, z którymi się dzieli swoim doświadczeniem?
Kiedyś uczyłem reportażu na Uniwersytecie Warszawskim, w Collegium Civitasi Wyższej Szkole Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza, ale to już było jakiś czas temu. Nieraz młodzi reporterzy zwracają się do mnie z prośbą o porady, a ja im wtedy głoszę niezbyt popularną zasadę – żeby dobrze pisać, trzeba jak najwięcej czytać.
Zgodnie z tym, co przed laty radził również Ryszard Kapuściński?
Tak, to była ta jego słynna zasada, że na jedną napisaną stronę powinno przypaść sto przeczytanych. I to są zdrowe proporcje.
Jakimi cechami powinien się charakteryzować reporter?
Myślę, że powinien mieć potrzebę opowiadania i utrwalania tego, o czym opowiada. Każdy z nas coś opowiada, czy znajomym, czy rodzinie, dzieli się tym, co przeżył, ale nie każdy ma potrzebę, by to utrwalać. Reporter powinien mieć też w sobie taką bezczelność, która mu daje pewność, że to, co ma do powiedzenia, zainteresuje kogoś. Że jest to na tyle ciekawe, by zająć tym czyjś czas i pieniądze, by czytelnik kupił gazetę czy książkę z jego tekstem. No i oczywiście musi być ciekawy świata.
I umieć tym światem zaciekawić innych! Jak się Panu udało wzbudzić zainteresowanie Polaków, i nie tylko Polaków, odległym Kaukazem?
Nie takim odległym, to raptem trzy godziny lotu z Polski!
Czym Kaukaz pociąga?
To taka łatwo dostępna, oswojona, bezpieczna egzotyka, gdzie na szczęście nie wybuchają bomby. To nie jest Bliski Wschód, to nie jest Afryka, ale czuć tam już smak orientu.
Polacy czy Słowacy mogą tam zobaczyć związek z ich przeszłością, której wspólnym mianownikiem był Związek Radziecki?
Bagaż naszych wspólnych doświadczeń się kończy. Teraz tam do głosu dochodzi dorosłe pokolenie, urodzone po rozpadzie Związku Radzieckiego, które nawet znajomość rosyjskiego zamienia na angielski. Ale owszem, jest nadal to poczucie, że kiedyś to był jeden obóz.
A z którym z krajów Kaukazu mamy najwięcej wspólnego?
Wielu autorów już od XIX wieku pisało o naszych podobieństwach z Gruzją. Ktoś kiedyś powiedział, że Gruzja to taka Polska do sześcianu, gdzie nasze wady i zalety są wyolbrzymione. Że oni są tacy jak my, tylko bardziej.
Gruzję bardzo rozreklamował Marcin Meller, wychwalając gruzińską gościnność, słynne toasty, wznoszone przy biesiadnych stołach. Czy to wciąż aktualny obraz tego kraju?
To się zmienia. W latach 90. mało turystów odwiedzało ten kraj, więc niemalże każdy, kto się tam pojawił, był ugoszczony. Kiedyś w Tbilisi poszedłem do kiosku kupić gazetę. Na małej przestrzeni siedziało dwóch gości i piło bimber z winogron. Zapytali, skąd jestem i zaprosili mnie i moją żonę do środka.
Przeżyliśmy w kiosku niesamowitą imprezę! Nawet nie wiem, jak nam się tam udało pomieścić! Takie gesty gościnności były możliwe kiedyś, kiedy tych turystów było mało, choć przecież wtedy Gruzja była wielokrotnie biedniejsza od Polski.
Żal za tamtymi czasami?
Żal za latami wczesnej młodości. Marcin Meller, podobnie jak ja, zaczynał tam jeździć w latach 90. i wtedy nawet można było nie wydać grosza, bo gospodarze wszystkim częstowali. Na prowincji jest nadal podobnie, ale w dużych miastach to się już siłą rzeczy zmienia. To przecież oczywiste, że gruzińska gospodarka narodowa czy budżety rodzinne Gruzinów potrzebowały rozruchu.
Zainteresowanie tym krajem bardzo wzrosło i gdyby nadal wszyscy tam byli goszczeni bezpłatnie, to biedni Gruzini poszliby z torbami. Bardzo im kibicuję. Oni nadal są bardzo serdeczni. Tam wciąż też żywa jest pamięć prezydenta Kaczyńskiego, który w Tbilisi zgromadził przywódców naszej części Europy. W gruzińskich miastach są ulice jego imienia, popiersia czy tablice pamiątkowe.
Niektórzy, wracając z Kaukazu, twierdzą, że to już nie ten sam Kaukaz, co dawniej, gdyż to, co było kiedyś jego znakiem rozpoznawczym, na przykład serdeczność czy gościnność, już nie jest tak szczere, ale odgrywane na potrzebę turystów. To prawda?
To zależy od miejsca. Oczywiście, że czasami jest to pewnego rodzaju teatr, ale nie da się tego uniknąć. Będąc na przykład w Egipcie, oglądamy taniec brzucha i to też jest pewna sztuczność.
Co Pana wciąż urzeka w Kaukazie?
Kontakty międzyludzkie. Tam nawet w sklepie doświadczymy relacji człowiek – człowiek, ludzie się witają, podając rękę. U nas obserwujemy już relację klient – sprzedawca. Kiedyś przekraczałem jedną z granic na Kaukazie. Był okropny upał. Wie pani, co zrobił pogranicznik, kiedy zobaczył mnie z olbrzymim plecakiem? Wystawił krzesełko, żebym usiadł, odpoczął i podał mi szklankę wody. U nas by się tak nie zachował. Nie dlatego, że jest złym człowiekiem, ale funkcja społeczna to funkcja społeczna!
Wielu pisarzy stroni od Zachodu i zachwyca się innymi rejonami, na przykład Andrzej Stasiuk zasłynął, odkrywając Bałkany. Pan też jest z tych, którzy stronią od Europy Zachodniej?
Niedawno ukazał się tekst Ziemowita Szczerka, który twierdzi, że ciekawe rzeczy dzieją się teraz właśnie na Zachodzie, ponieważ problemy migracyjne dotykają głównie tej części Europy. Każdy zachwyca się czymś innym, ja żyję Wschodem i ze Wschodu, to nie tylko moja pasja, ale i zawód, i nadal będę się nim zajmować. Ktoś lubi hardcore, ktoś palmy i ciepły piasek.
Kaukaz to hardcore?
To taki ucywilizowany hadrcore. To romantyka, orient, przygoda. Klasyczne pytanie, które mi zadawano odnośnie do Kaukazu, to czy i czego się tam bałem. A ja odpowiadam, że najbardziej bałem się jazdy z tamtejszymi szalonymi kierowcami, widząc przy krętych drogach wraki samochodów, które nie wyrobiły na zakrętach.
Mieszkał Pan również w Baku i pracował jako dyplomata w polskiej ambasadzie. To chyba dało Panu jeszcze inne spojrzenie na ten region?
Tak, bo jak gdzieś człowiek zamieszka, to wtedy obserwuje cały roczny cykl życia, jak się zmieniają pory roku, przeżywa tam święta, ma się swoje miejsca, które odwiedza, swój sklepik, w którym robi zakupy, czy fryzjera. Pięcioletni pobyt umożliwił mi nawiązanie innego rodzaju relacji z ludźmi.
Poza tym ja ten Kaukaz miałem okazję poznawać od różnych stron, w różnych rolach: jako dziennikarz, jako doktorant Polskiej Akademii Nauk, jako analityk, czy specjalista od pomocy rozwojowej, bo i taki epizod miałem w życiu.
Która rola była najciekawsza?
Najlepiej się czuję, zbierając materiały do reportażu, ale dzięki dyplomacji udało mi się nawiązać kontakty z takimi ludźmi, których bym nigdy nie poznał. Albo może spotkałbym się z nimi tylko podczas wywiadu. To poznanie ludzi władzy, poznanie ich sposobu myślenia było czymś zupełnie nowym, wzbogacającym doświadczeniem.
Zatem Kaukaz zna Pan jak własną kieszeń?
Bez przesady, choć już ponad ćwierć wieku się nim zajmuję. Dlatego postanowiłem, że pójdę dalej. Kolejna książka będzie o Azji poradzieckiej.
Obserwował Pan ruchy narodowe, nacjonalistyczne na Kaukazie, widać je i w naszej części Europy. Skąd się biorą?
To jest reakcja na globalizację. Kiedy w latach 90. jeździłem po Polsce, bardzo lubiłem odwiedzać różne lokalne sklepy, które w każdym regionie oferowały coś innego. Podobnie było z małymi lokalnymi browarami. Pamiętam podróż po Dolnym Śląsku, po którym oprowadzał mnie smakosz piw właśnie i z nim zaglądaliśmy w miejsca, gdzie powstawały niepowtarzalne piwa.
A teraz wszędzie jest taki sam jogurt czy piwo, bez względu na to, czy jesteśmy w Polsce, na Słowacji czy w Czechach. Z jednej strony to jest fajne, bo wiadomo, co nas czeka, ale z drugiej strony jest pragnienie nierozmycia się w globalizującym się świecie.
Nie ma Pan obaw, że to jednak może przerodzić się w coś negatywnego?
Wszystko się może przerodzić w coś negatywnego. Pieniądze mogą być użyte w złym lub dobrym celu. Jak ktoś zakłada koszulkę z hasłem patriotycznym, to ja jeszcze nie biję na alarm. Granicę przekracza się wtedy, kiedy innym się dzieje krzywda.
Reporterzy opisują, przybliżają, tłumaczą miejsce, którym się zachwycają. Wymieniliśmy tu kilka nazwisk polskich autorów, specjalistów od różnych regionów. Czy jest w Polsce jakiś autor, który się zachwyca Słowacją?
Nie da się być specjalistą od całego świata. Takich reporterów, jak kiedyś Kapuściński, już nie będzie. Świat z jednej strony zrobił się mały, łatwo osiągalny, a z drugiej strony przez to widać, jaki jest zróżnicowany, złożony, co spowodowało, że autorzy zaczęli się specjalizować w różnych krajach czy regionach. Wojciech Jagielski zajmuje się głównie Afryką i Afganistanem, Paweł Smoleński Bliskim Wschodem.
Witold Szabłowski – Turcją, Mariusz Szczygieł – Czechami, a kto się zajmie Słowacją?
Nikt się w Słowacji nie zakochał do tego stopnia, żeby o niej pisać.
To smutne. Dlaczego?
Może dlatego, że jest taka oczywista? Tu się często przyjeżdża.
Podobnie jak do Czech, one też są Polakom bliskie!
Ale mimo wszystko słowacki jest bardziej podobny do polskiego, a Słowacy do Polaków. Sądzę jednak, że to kwestia czasu, kiedy pojawi się autor, który Słowacją się zachwyci. Słowacja leży na skrzyżowaniu, stąd jej złożoność.
Żeby się nią zajmować na poważnie, trzeba się znać też na Węgrzech, a niedawno, kiedy byłem na festiwalu literackim Brno – Wrocław – Ostrawa – Koszyce – Lwów, przekonałem się, że trzeba się znać również na Ukrainie, żeby zrozumieć Koszyce. Bo to kompletnie inny świat! Słowacja nie jest takim mikrokosmosem, jakim są Czechy.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: autorka