Rekonstruowali zabytki zrekonstruowali też swoje życie

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Ponad 25 lat temu w Bratysławie skrzyżowały się drogi Ilony Wikieł i Marka Sobka. Przyjechali tu, by rekonstruować zabytkowe budynki, a przy okazji zrekonstruowali też swoje życie. Gdyby zostali w Polsce, nigdy by się chyba nie spotkali, bo dzieliło ich około 800 kilometrów z Rzeszowa do Szczecina.

 

Sprawdzian dojrzałości

„Był to skok na głęboką wodę. Najbardziej obawiałam się tego, że nie znam języka, nie wiedziałam, czy sobie poradzę“ – takie myśli towarzyszyły Ilonie Wikieł w pociągu, którym jechała do Bratysławy. Był wrzesień 1990 roku, a przed nią stały nowe wyzwanie zawodowe. Firma, w której pracowała w Szczecinie, wysłała ją do prac budowlanych w Pałacu Prymasowskim. Jej zadaniem było wykonanie na podstawie dokumentacji technicznej instalacji w tym pałacu.

Kiedy pierwszego dnia w nowej pracy przysłuchiwała się rozmowie kolegi ze słowackim inspektorem nadzoru, niewiele rozumiała. Była to zupełnie inna terminologia, inne parametry, musiała więc zgłębić kilka tomów dokumentacji technicznej, poznać tutejsze normy, inne niż w Polsce. „Śniło mi się to po nocach“ – przyznaje z uśmiechem Ilonka.

Ale pół roku później czuła się już jak ryba w wodzie i prace w pałacu ukończyła na czas.

Kiedy pytam ją o dzieci, które zostawiła w Polsce, wyjaśnia, że jej córki – jedna studentka, druga maturzystka – były przygotowane do samodzielności, a jej skok na głęboką wodę był równocześnie sprawdzianem i ich dojrzałości. Wszystkie panie ten test zdały celująco.

Podróż polskim „nissanem“

Rok wcześniej, dokładnie 9 lipca 1989 roku z Rzeszowa do Bratysławy wyruszył Marek Sobek. W niebieskiej nysie, którą później słowaccy koledzy nazwali nissanem, jechał kierowca, kierownik kontraktu, czyli nasz bohater, oraz ekonomista z maszyną do pisania. „Słowację już trochę znałem, bywałem tu w celach turystycznych jeszcze w czasach licealnych, zaprzyjaźniłem się ze Słowakami, będąc nad Širavą czy Domašą“ – zaczyna swoją opowieść.

Podróż trwała cały dzień. W końcu dotarli na miejsce, do pracowniczego hotelu w Dubravce. „W domu zostały dzieci: córka i syn, ale wyjeżdżałem właśnie ze względu na rodzinę, by poprawić jej byt, tak jak to wtedy robili Polacy, jeżdżący na zagraniczne kontrakty“ – wyjaśnia Marek.

 

Z budowy do świata artystycznego

Jego droga zawodowa po studiach w latach 70. zaczęła się od Rzeszowskiego Przedsiębiorstwa Budowalnego, gdzie trafił na budowę. „Nie miałem pojęcia, jak się stawia wielką płytę, ale to była dobra szkoła. Po trzech miesiącach stażu zastałem majstrem, potem kierownikiem“ – opisuje. Nabył też doświadczenia w zarządzaniu dużą grupą ludzi; robotnikami i majstrami budowlanymi, uczniami szkół budowlanych.

Aż przyszła propozycja przejścia do Pracowni Konserwacji Zabytków (PKZ). To było wyzwanie, gdyż dotyczyło prac nad starymi, zabytkowymi budynkami z „wyższej półki“. Powierzono mu misję stworzenia działu eksportu. Obsługiwał więc budowy w Związku Radzieckim, ale najważniejsze zadanie było przed nim – zdobycie nowych kontraktów na południu, czyli w Czechosłowacji. „Po paszport jeździłem do Warszawy, do Pagartu, gdyż pracownicy PKZ wchodzili w skład świata artystycznego, jak aktorzy czy artyści estradowi“ – wspomina z uśmiechem.

Paszporty były tylko na przejazd, potem, już za granicą, oddawano je specjalnemu pracownikowi, który chował je do sejfu. „Każda placówka, która pracowała za granicą, miała pana z ministerstwa spraw wewnętrznych, z biura paszportowego, z reguły to był wojskowy i on zajmował się paszportami“ – opisuje.

 

Królująca budowlanka

W tamtych czasach w Bratysławie funkcjonowało kilka polskich firm budowlanych, jak Budimex, Eelektromontaż czy Exbud, które miały licencje na kontrakty zagraniczne. Prace renowatorskie były wykonywane dla nich w ramach podwykonawstwa.

Ilonka była jedną ze stu osób, które wysłano do pracy ze Szczecina do Bratysławy. Oprócz prac nad Pałacem Prymasowskim szczecińskie PKZ równolegle kończyły prace w muzeum żydowskim przy ul. Żydowskiej, Žigraiovą kurię oraz budynek przyległy do Pałacu Prymasowskiego przy ul. Uršulinskiej.

Marek pracował nad renowacją jednej z kamienic przy ul. Venturskiej, gdzie odkryto wtórną polichromię za przymurowaną ścianą.

Rzeszowskie Pracownie Konserwacji Zabytków miały tu do pracy na początku trzy osoby, ale kiedy udało się zyskać  zlecenie na budynek przy ul. Sedlarskiej 2-4, Marek zaczął organizować całe zaplecze. Na początku do pracy przyjechało ponad 20 pracowników, w szczycie było ich ok. 60. „Zawiadowałem tymi wszystkimi restauratorami, rzemieślnikami, konserwatorami, była to arcyciekawa praca“ – opisuje Marek i dodaje, że dysponowali własną stolarnią, kuźnią, warsztatami ślusarskimi, bazą samochodową, składem materiałów, magazynami. Całe zaplecze mieściło się we Vlčym hrdle w Bratysławie. Z Polski ściągał różnych fachowców, np. kowali, kamieniarzy, stolarzy.

 

Zguba z XIII wieku

Mało kto potrafi sobie wyobrazić, jak trudne są prace restauratorskie. „Dawniej nie kopywano takich fundamentów, jak dziś, ale kopano rów tam, gdzie miały być ściany nośne i po prostu murowano, dlatego zabierając się do renowacji, należało najpierw budynek stabilizować, od strony wewnętrznej zrobić konstrukcję żelbetową bądź betonową“ – wyjaśnia złożoność prac Marek.

Ale potem takie zabytkowe miejsca jakby się odwdzięczały niesamowitymi widokami czy odkryciami. Ilonka wspomina, jak podczas instalacji piorunochronów dotykała kardynalskiego kapelusza, umieszczonego na samym szczycie Pałacu Prymasowskiego. Opisuje też stare malowidła, które odkryto pod kolejnymi warstwami farb, pokrywających ściany w Žigraiovej kurii.

Marek z kolei wspomina, jak w zewnętrznej ścianie budynku przy ul. Sedlarskiej znaleziono ślady wygódki, datowanej na XIII wiek. „Zgłosiliśmy to do nadzoru konserwatorskiego i przyjechał wniebowzięty pan, który to wszystko obfotografował, zrobił rysunki, a potem to miejsce zabezpieczono “ – mówi Marek. Jakież było zdziwienie restauratorów, kiedy po kilku dniach zniknęła jedna część tego zabytku – stara deska klozetowa. Okazało się, że któryś z pomocników fizycznym, nie znając wartości zabytku, deskę odmontował i wywiózł na wysypisko śmieci. Na szczęście zabytek sprzed kilkuset lat udało się odnaleźć.

Dawne smaki

Marek przybył do Bratysławy w czasach, kiedy Polska była już po pierwszych częściowo wolnych wyborach. Zmiany w Czechosłowacji dopiero miały przyjść. „Nie bardzo to do mnie wtedy trafiało, że jestem świadkiem zmian historycznych, o które tu wywalczono na ulicach, dzwoniąc kluczami. Były to przecież wydarzenia, prowadzące do normalności“ – ocenia mój rozmówca.

Wspomina to wszystko w kategorii pełnych nadziei oczekiwań, choć po chwili zastanowienia mówi, że Słowacy w swojej naturze byli wolni i weseli. „Pamiętam, jak w każdą sobotę o północy z placu SNP odjeżdżały autobusy, rozwożące do różnych dzielnic gości restauracji, kawiarni, winiarni, karczm. W tych autobusach jeszcze toczyło się życie towarzyskie“ – opisuje z nostalgią.

Wtedy sześciodniowy tydzień pracy, w popołudniowych czy wieczornych godzinach urozmaicano sobie udziałem w jazzowych czwartkach czy folkowych piątkach w największej piwiarni Bratysławy w Mamucie.

Kiedy pytam moich rozmówców o niepowtarzalne smaki Bratysławy tamtych czasów, Ilonka wspomina flaczki z lokalu „U mäsiarov“, zaś Marek kanapki z jajkiem i szynką oraz zwykłe kakao z baru mlecznego, który znajdował się tuż obok opery, gdzie dziś mieści się MacDonalds.

Językowe lapsusy

Z operą wiąże się pewne wspomnienie Ilonki, która jeszcze na początku swojego pobytu w Czechosłowacji wybrała się do kasy biletowej, by zakupić dla osób z pracy bilety na Mozartowski „Czarodziejski flet“. Kiedy okazało się, że nie ma już miejsc obok siebie, Ilonka poprosiła panią w kasie, by ta jeszcze raz sprawdziła i dobrze poszukała. „Jak ona na mnie wtedy spojrzała!

Do dziś to pamiętam“ – wspomina niezręczną sytuację moja rozmówczyni. Z kolei Marek przypomina sobie, jak zmartwił się stanem zdrowia pewnego kolegi, kiedy zadzwonił do jego sekretariatu i dowiedział się od sekretarki, że ten jest nepritomný. „Skóra mi ścierpła, gdyż był to pan w wieku zaawansowanym, na szczęście pani dodała, że za godzinę wróci“.

 

Ponad ćwierć wieku temu

Kiedy pytam moich rozmówców, czy pamiętają swoje spotkanie, które zaważyło na ich dalszych losach, oboje jednoznacznie potwierdzają i zaczynają opowiadać.

Zanim wpadli na siebie na bazarze na bratysławskim starym lotnisku na Vajnorach, znali się z widzenia. „Na mojej budowie była pani, która zajmowała się instalacjami, podobnie jak Ilonka w Pałacu Prymasowskim, i one ze sobą utrzymywały kontakt“ – wspomina Marek.

Ale w tamtą marcową niedzielę 1991 roku spotkali się przypadkiem. „Pojechałem na bazar po zlewozmywak, który miałem kupić do domu, do Rzeszowa, bo w Polsce takich nie było“ – wyjaśnia Marek i opisuje, jak spacerował między towarem, oferowanym na kocach czy ławkach.

„A ja towarzyszyłam swojemu pracownikowi, który chciał kupić wózek dla dziecka“ – opisuje Ilonka, która zaoferowała, że zakupiony wózek weźmie do swojego malucha.

„Niestety, kosztowny wózek potem zniknął z samochodu – ktoś się włamał i ukradł“ – dodaje. Wcześniej zdążyła natknąć się na spacerującego między straganami Marka, z którym umówiła się na wieczór do kina.

„Pamiętam, że tak się spieszyłem na to spotkanie, że zatrzymała mnie wołga, z której wysiedli policjanci i wlepili mi mandat za przekroczenie szybkości!“ – opowiada Marek.

Dziś, po latach z uśmiechem wspominają tamte czasy. Od ponad ćwierć wieku są ze sobą, co przypieczętowali ślubem w 2012 roku, który odbył się pod Warszawą, by – jak twierdzą – rozrzuceni po różnych zakątkach Polski i świata rodzina i przyjaciele mogli łatwiej do nich dotrzeć.

Zawodowo

W związku z pracami nad Pałacem Prymasowskim Ilonka wspomina, jak Bratysławę odwiedzili Diana z Karolem czy prezydent Lech Wałęsa. „Mój kolega wtedy zapowiedział, że przywita się z nim jak elektryk z elektrykiem i tak też się stało“ – mówi z uśmiechem nasza bohaterka.

Kiedy remont Pałacu Prymasowskiego ukończono, podjęła prace na budowie u Marka. Potem dostała kolejną propozycję – z działu finansowego ambasady Rzeczpospolitej Polskiej. Marek po skończeniu kontraktu został pełnomocnikiem PKZ na Słowację i Czechy.

Z tamtego okresu wspomina prace konserwatorskie i budowlane w nitrzańskim sądzie. „A potem zaczął się okres, kiedy Polacy zainteresowali się nowo otwartym słowackim rynkiem. Otrzymałem od kilku dużych form propozycje, by je reprezentować“ – opisuje Marek, który w ten sposób pomógł zaistnieć na słowackim rynku kilkunastu polskim firmom;  zarejestrował ich kilkadziesiąt.

On sam założył swoją działalność gospodarczą w 1999 roku i nadal pomaga w rejestracji nowych firm, niektórych jest pełnomocnikiem, prowadzi ich administrację, księgowość, doradztwo, personalistkę. „Obecnie mam pod swoimi skrzydłami cztery takie firmy, co pozwala mi spokojnie żyć“ – konstatuje.

A Ilonka realizuje się w dwóch swoich pasjach. Pierwsza to  język niemiecki, który zagłębia z ogromną ciekawością, a druga, wynikająca z jej zainteresowań historią, to oprowadzanie polskich wycieczek po Bratysławie.

 

Wspólne gniazdo

W międzyczasie Marek przyjął słowackie obywatelstwo, razem z Ilonką kupili własne mieszkanie w Bratysławie. To jest ich miejsce na Ziemi, choć Marek nie kryje, że nachodzi go czasem tęsknota za Polską. „Nigdy las czy polna droga w obcym kraju nie będzie taka, jak ta polska, przesiąknięta specyficznym zapachem“ – ocenia.

Ilona z kolei dzięki współczesnym możliwościom technicznym nie czuje się z dala od Polski. „Kiedyś, żeby porozmawiać z rodziną, trzeba było lecieć do budki telefonicznej, dziś można to robić za darmo przez Skypa“ – zachwala.

Państwo Sobkowie często podróżują, nie tylko do Polski, ale i do swoich dorosłych dzieci – do córki Ilonki do Szwajcarii czy córki Marka do Irlandii. Ta Bratysława, która przed laty miała być tylko chwilowym miejscem pracy, stała się ich bazą, łącznikiem, ich gniazdem, które razem zbudowali i do którego wracają.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehliki archiwum

MP 4/2018