ROZSIANI PO ŚWIECIE
„Jakie są te Chiny? Da się tam w ogóle żyć?”, „Oczy ci jeszcze nie zeskośniały od tego ryżu?”, „Nauczyłaś się już tego cing ciang ciong?”, „Ależ te Azjatki są piękne!”. Dwudziesty pierwszy wiek, państwo środkowoeuropejskie, a ja podczas każdej wizyty w Polsce nadal słyszę tego typu pytania.
Przyjaciele i krewni już się oswoili, ale dla zaprzyjaźnionych pań ze sklepu osiedlowego czy targowiska to jedno, czy mieszkam w Chinach, czy na Księżycu. Poniekąd słusznie. Rozumiem je zresztą dobrze – sama przeszłam długą drogę, zanim stałam się obywatelką świata, w dodatku mieszkającą tak strasznie daleko od rodzinnego domu.
Gdy wracam myślami do liceum, pamiętam, z jakim podziwem, a jednocześnie rozbawieniem patrzyłam na koleżanki, które interesowały się Japonią. Bo przecież to tak daleko! Bo przecież to niemożliwe, by dziewczę z małego miasta na Śląsku kiedykolwiek ujrzało Azję na własne oczy!
A jednak. Koleżanki kochające Japonię pojechały do niej – jedna na stypendium, druga do pracy. I choć Japonię kochają nadal, to nadal mieszkają w Polsce. Za to ja, która nigdy o życiu w Azji nie myślałam, zamieszkałam w Chinach. W dodatku nie w dużym mieście, nieco „łatwiejszym w obsłudze” dla obcokrajowca, jak Pekin, Szanghaj czy inny Hongkong, ale w dość niewielkim na chińską skalę Kunmingu (zaledwie sześć i pół miliona mieszkańców), mieście stołecznym prowincji Yunnan, czyli prowincji, znajdującej się na obrzeżach Państwa Środka, mającej więcej wspólnego z Wietnamem, Laosem i Birmą niż z resztą Chin. Dokładne tłumaczenie nazwy prowincji to ‘[na] południe [od] chmur’ – poetycko, prawda? A ja żyję wewnątrz tej poezji.
Początki
Zaczęło się od wakacji na Tajwanie. Nagle wszystko się zmieniło. Feeria kolorów, zapachów, smaków. Azjaci na pierwszy rzut oka wszyscy tacy sami, a przecież różni jak ja i ty. Tradycyjne chińskie instrumenty muzyczne. Zapach trociczek w świątyniach. Wszystko takie inne, pasjonujące, wciągające!
Wtedy zaczęłam się uczyć języka chińskiego, który na początku brzmiał dla mnie jak śpiew. Potem się dowiedziałam, że to z powodu tonów – ta sama sylaba może być wypowiadana na wiele różnych sposobów i ma wówczas kompletnie inne znaczenia. „Nie opanuję tego do końca życia” – wzdychałam wtedy. A na dodatek zaczęła się moja przygoda z chińskimi znakami. Do dziś nazywam je pieszczotliwie „krzakami”, choć sinologów to straszliwie oburza, bo chińskie znaki to przecież piękne ideogramy, a nie żadne krzaki.
Między Azją a Polską
Zaczęła się przygoda z ludźmi, którzy byli bardzo serdeczni i wciąż się do mnie uśmiechali. A ja miałam zbyt małe kompetencje językowo-kulturowe, by wiedzieć, że te uśmiechy są puste. Nie „przyjaźń po kres naszych dni”, a „bądźmy mili dla tej dziewczyny, która i tak zaraz sobie stąd pojedzie, a co nam to szkodzi”. Ale skąd miałam o tym wiedzieć? Przecież nie interesowałam się wcześniej Azją i te wszystkie smaczki i różnice kulturowe mi umykały, jeśli akurat bezpośrednio nie uderzały we mnie.
Ale to akurat da się naprawić. Po półrocznym pobycie w Tajpej i półrocznej nauce języka wróciłam do Polski, przesiąknięta Azją na wskroś. Czytałam po chińsku wszystko, co mi wpadło w ręce, do każdego Azjaty na ulicy podchodziłam z uśmiechem, witając go „nihao!”. Potem rozpoczęłam studia dalekowschodnie na Uniwersytecie Jagiellońskim i zweryfikowałam trochę swoje poglądy na temat Azji.
Dlaczego Yunnan?
Zweryfikowałam, ale… i tak już Azję kochałam. To tak jak z małżeństwem: zakochujesz się, wychodzisz za mąż i jesteś przekonana, że to właśnie on jest najwspanialszy na świecie i że będziecie razem szczęśliwi do końca życia i jeden dzień dłużej, a potem opadają ci klapki z oczu – już jest jednak za późno, dłoń bez obrączki czuje się niepewnie i częściej myślisz w kategoriach „my” niż „ja”.
Studia dalekowschodnie dały mi narzędzia do odkrywania Azji, ze szczególnym uwzględnieniem Chin, zupełnie na nowo i dużo bardziej świadomie. Dlatego tym razem, gdy pojawiła się możliwość wyjazdu na stypendium, nie wybrałam dużego miasta, typu Tajpej, Pekin czy Szanghaj, ale Kunming. I od tego momentu było jasne, że nie mam już prostej odpowiedzi na pytanie, jakie są te Chiny. Bo Chiny są przecież większe niż cała Europa, a przy tym przynajmniej tak samo zróżnicowane.
Żyję w Kunmingu z przerwami już od dziewięciu lat. Od pięciu jestem cząstką Kunmingu bardziej niż niejeden przyjezdny Chińczyk, ponieważ mam tu rodzinę: tutejszego męża i naszą córeczkę. A jednak nadal codziennie zaskakuje mnie krzyk pawi, dobiegający z pobliskiego ZOO. Wiem, że w Polsce też żyją pawie. Ale w Polsce nie są one przedmiotem barwnych legend i poematów. Takich zaskoczeń jest więcej.
Folklor
W Yunnanie żyje 26 grup etnicznych. Oficjalnych, bo nieoficjalnych ze dwa razy więcej. Choć Kunming jest dużym miastem – trzy razy ludniejszym od Warszawy! – to na ulicach często można zobaczyć tubylców odzianych w stroje ludowe. Głównie są to przedstawicieli starszego pokolenia, ale nie tylko. Często również można usłyszeć któryś z tutejszych języków bądź dialektów.
Umiejętność posługiwania się lokalną gwarą stanowi tu przedmiot dumy i podstawową kompetencją społeczną, ponieważ wprowadzony chiński język ogólny, czyli mandaryński, w miejscach takich jak Yunnan słyszy się głównie od przyjezdnych i w ogólnochińskiej telewizji. Tej oczywiście nikt nie ogląda, bo każdy szanujący się Yunnańczyk woli oglądać programy, w których mówi się znanym mu dialektem.
Kuchnia
Dzięki wielu grupom etnicznym mamy również bogactwo kulinarne. Za każdym pagórkiem jadłospis się zmienia. Zgodnie ze znanym w Chinach powiedzeniem, jada się wszystko, co lata, poza samolotem, i wszystko, co ma cztery nogi, poza stołem. A także wiele, wiele więcej. Na początku szokują pęcherze pławne, sprzedawane jako delicje, czy smażone w głębokim tłuszczu koniki polne jako najlepsza zagryzka pod ryżową wódkę.
Nie rozróżnia się setek „chwastów” typu tasznik, złocień czy orlica, które są do dostania na każdym targu i „każdy wie”, jak się to je. Człowiek cieszy się, że opanował podnoszenie pałeczkami do ust kawałków mięsa. Później potrafi nie upuścić ani ziarenka groszku zielonego czy kukurydzy, aż w końcu chlubi się, że potrafi pałeczkami wyjeść z miseczki ryż do ostatniego ziarenka. Wiele jednak wody w Jangcy upływa, zanim nauczy się jeść pałeczkami milion typów makaronu w zupie i wyjmować tymiż pałeczkami ości.
Gdy przychodzi ten moment, zazwyczaj się go nie zauważa, bo mięśnie dłoni już dawno przestały boleć i dopiero komentarz nowo poznanego Chińczyka, że dobrze sobie radzisz z pałeczkami, przypomina ci, iż jeszcze nie tak dawno straszliwie cię to męczyło. Teraz już nie pamiętasz, że można inaczej, a gdy mówisz, że idziesz jeść, czynisz gest zgarniania pałeczkami ryżu z miseczki, a nie ogólnoeuropejski gest jedzenia łyżką. W ogóle gestykulacja inna.
Gdy wyliczasz na palcach sprawy do załatwienia, nie wystawiasz palców, a je zaginasz. Gdy pokazujesz liczbę „dziesięć”, nie rozcapierzasz palców obu dłoni, a krzyżujesz dwa palce wskazujące. Bo przecież dziesiątkę pisze się podobnie jak znak plusa.
Zmiany
Zmienia się też sposób prowadzenia rozmowy. Zamiast „tak, masz rację” pojawia się charakterystyczne mruknięcie „mmm”. Nie jest niegrzeczne, wręcz przeciwnie! Nim potwierdzamy, że usłyszeliśmy to, co interlokutor nam zakomunikował. Niestety, podczas każdej rozmowy telefonicznej z Polską jesteśmy pytani, co jemy, że zamiast mówić mruczymy.
W ogóle rozmowy to odrębna kwestia. Nie pamiętasz, kiedy ostatnio dzwoniłeś do kogoś spoza Polski. Ze wszystkimi chińskimi znajomymi oraz ze wszystkimi obcokrajowcami mieszkającymi w Chinach porozumiewasz się głównie przez WeChat, czyli sprytną mieszanką Facebooka, Skype’a, Instagramu i Tweetera, bez którego w Chinach ani rusz. Za ich pomocą przesyłasz wiadomości głosowe, płacisz w sklepie i restauracji, umieszczasz „słit focie” i memy.
Gdy wracasz do Polski, dziwisz się, dlaczego wszyscy noszą jeszcze przy sobie karty bankomatowe bądź gotówkę. Dziwisz się też, że nie wszyscy mają smartfony i że tak wielu ludzi kupuje używane samochody. W ogóle brak iPhone’ów i torebek LV u sprzedawczyń na targu wydaje ci się dość zaskakujący. A Polska – biedna. Bo żadna szanująca się Chinka nie ubierałaby się w szmateksie, a już na pewno nie zrobiłaby sobie z tego rozrywki.
Żaden szanujący się Chińczyk nie wypije też herbaty torebkowej – a i Ty zaczynasz uśmiechać się z politowaniem, widząc „profesjonalne mieszanki herbaciane” i „listki zerwane z samego czubka drzewa herbacianego”, zamknięte w torebeczkach. Za to Polacy patrzą na ciebie jak na ufoludka, gdy podczas odwiedzin w kraju w zwykłym spożywczaku dostajesz ślinotoku na widok serów, wędlin i maślanki.
Oczy mi nie zeskośniały. Ryż mój powszedni, jedzony pałeczkami, nie zastąpił porannej kanapki, chociaż stanowi miłą alternatywę. Jakie są Chiny? Wielobarwne, zaskakujące i wewnętrznie sprzeczne. A przede wszystkim warte ciągłego odkrywania na nowo. Dlatego od dziewięciu lat na blogu Biały Mały Tajfun (www.baixiaotai.blogspot.com) piszę o moich Chinach i nic nie zapowiada, by miało mi zabraknąć tematów.
Natalia Brede
Kunming, Chiny