Przeżyła wojnę, śmierć bliskich, a mimo to zachowała pogodę ducha

Danuta Bártfayová zamiast tornistra nosiła torbę-apteczkę

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

Niedawno świętowaliśmy 72. rocznicę zakończenia II wojny światowej, a już niedługo obchodzić będziemy 73. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Oba te wydarzenia odcisnęły głębokie piętno na życiu Danuty Bártfayovej, naszej rodaczki z Warszawy, mieszkającej od wielu lat na Słowacji.

W 1939 roku miała ona zaledwie 9 lat i zamiast tornistra nosiła torbę-apteczkę z lekami i opatrunkami. Wojna, a przede wszystkim powstanie warszawskie na zawsze zmieniły losy jej rodziny i odebrały najbliższych: tatę i brata.

„Mama już od dłuższego czasu mówiła, że będzie wojna, ponieważ w radio grali marsze, które miały ludzi pokrzepiać i zagrzewać do walki“ – zaczyna swoją opowieść Danuta Bártfayová, z domu Janina Danuta Bajerowicz. Było lato 1939 roku, a ona miała zaledwie 9 lat. Nie wiedziała, co przyniesie ze sobą wojna. Sama nawet powtarzała wypowiedź mamy, nic sobie z tego nie robiąc.

Trudno się jednak dziwić, bo jaką świadomość może mieć dziecko na temat tego, co niesie ze sobą wojna. Podczas jej ostatnich dziecięcych, beztroskich wakacji, jej mama robiła zapasy konserw, żeby na wypadek wojny mieli co jeść.

W piwnicy gromadzili wodę, piasek, ustawiali prycze. Nad ich głowami coraz częściej latały samoloty, a wakacje w podwarszawskim domu dziadków były jakieś inne niż wszystkie poprzednie. Małą Danusię cieszyło, że mogła nosić przewieszoną przez ramię torbę z opatrunkami i że miała swoją maskę gazową. Takie wyposażenie przydało się, kiedy 1 września wybuchła wojna.

 

Wojna

Zamiast chodzić do szkoły Danusia wraz z rodziną chowali się w schronach, by jakoś przeżyć w bombardowanej Warszawie. „Noce spędzaliśmy w piwnicy“ – wspomina. Niewygody i zimno do tej pory nie były jej znane, mieszkali bowiem w bardzo dobrych warunkach. Jej ojciec pracował na wysokim stanowisku w warszawskiej fabryce broni, gdzie był odpowiedzialny za rozwiązania oszczędnościowe.

Za nie zyskał kilka wyróżnień. Mieszkali w służbowym mieszkaniu, w którym były wszystkie najnowsze jak na tamte czasy rozwiązania, czyli gaz, ogrzewanie, ciepła woda. „Pamiętam korty tenisowe, ogród, łąki – ach, jakie ja miałam przepiękne dzieciństwo!“ – wzdycha pani Danuta. Idylla zmieniła się w strach przed Niemcami. „W Warszawie było mnóstwo miejsc z napisem: Nur für Deutsche, a my byliśmy mniej wartościowymi ludźmi“ – dodaje.

Okropne sceny z warszawskiego getta

Mieszkali niedaleko getta, więc mała Danusia widziała na własne oczy, co Niemcy tam robili. Najbardziej w pamięci utkwił jej wstrząsający obraz stojących na balkonie Żydów, którzy nie wiedzieli, jaką śmierć wybrać; czy skoczyć z balkonu, czy czekać, aż ich rozstrzelają Niemcy.

Ponieważ podczas wojny obowiązywała godzina policyjna. Wiele razy rodzice bali się o jej starszego brata, który nie zawsze wracał do domu na czas. „Ja też to strasznie przeżywałam. Ten strach, że stracę bliską osobę, był paraliżujący“ – opisuje. No i stało się to najgorsze. Straciła najbliższych i musiała się z tym pogodzić.

 

Przyzwyczajenie do wojny

„Po jakimś czasie ludzie trochę się przyzwyczaili do wojny i starali się, w miarę możliwości, żyć normalnie“ – opisuje Danuta. Niemcy zamknęli szkoły, działały tylko zawodówki. Do jednej takiej artystycznej zawodówki uczęszczała mała Danka – była to szkoła baletowa, w której oprócz tańca uczyła się polskiego, francuskiego, niemieckiego i matematyki. Geografii i historii nie było na liście przedmiotów.

Wszystkie licea były zlikwidowane i dlatego młodzież uczyła się na tajnych kompletach, w mieszkaniach, w których spotykano się oczywiście po kryjomu. „Mój brat uczęszczał na tajne komplety“ – wspomina pani Danusia i opisuje, jak to chłopcy wykorzystywali wysokie cholewki w butach, chowając tam skrypty.

Do ciemnego, smutnego opisu tamtych dni dodaje pani Danuta informację, że wszystkie teatry były zamknięte. Działały jedynie operetki. „Zakazana była muzyka Chopina, grano głównie Beethovena“ – opisuje. Ale przypomni sobie, że młodzież chodziła też na potańcówki.

„Ja byłam jeszcze smarkulą, ale mój brat fantastycznie grał na pianinie fokstrota, więc młodzi świetnie się bawili przy jego muzyce albo puszczali sobie płyty“ – opisuje, a kiedy zauważa moje zaskoczenie wyjaśnia: „Wie pani, trzeba było jakoś żyć, przecież życie toczyło się dalej!“. Rozumiem, każdy przecież marzył o normalności, dlatego chociaż na chwilę stwarzali sobie namiastkę tej normalności lub udawali, że wszystko jest, jak powinno być.

 

Strata drogocenności

„Kiedy Niemcy szli na wschód, do Rosji, bali się zimna, dlatego w Warszawie ogłoszono zbiórkę rzeczy, które mogłyby im się przydać w trudnych warunkach; ludzie mieli oddać wszystkie kożuchy, narty itd.“ – opisuje pani Danusia. Oddawali. Jej rodzina też. Ale niektóre rzeczy, takie jak rodzinne skarby, albumy z fotografiami, srebro spakowali do skrzynki i zakopali w ziemi pod Warszawą, niedaleko domu babci. Po wojnie nic nie znaleźli.

A kiedy wrócili do zakładowego mieszkania, w którym mieszkali długie lata, tam już była zadomowiona inna rodzina. „Proszę sobie wyobrazić, że mojej mamie drzwi z tabliczką, na której było nasze nazwisko, otworzyła jakaś kobieta ubrana w mamy szlafrok!“ – mówi pani Danusia. Jej mama z tego mieszkania zabrała jedynie ową tabliczkę z wygrawerowanym nazwiskiem „Bajerowicz”.

 

Powstanie

Zanim przyszedł koniec wojny, Warszawa się broniła – 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie. W tym powstaniu nasza bohaterka straciła ojca i 19-letniego brata. Do domu nie wróciła też jej mama. Obie panie odnalazły się później przez Czerwony Krzyż i spotkały dopiero po wojnie.

„Proszę sobie wyobrazić, że w czasie, kiedy wybuchło powstanie, byłam w domu wraz z siostrą i jej małym synkiem. Wiedziałyśmy, że nasi bliscy zginęli, gdyż dotarły do nas informacje o strasznej egzekucji powstańców“ – opisuje pani Danuta.

To był chyba najgorszy moment w jej życiu, chociaż wtedy sobie jeszcze z tego nie zdawała sprawy, tym bardziej, że wszystkich mieszkańców fabryki zapakowano do pociągu. Nie wiedzieli, dokąd ich wiozą. „Było nas około 300, z niektórymi osobami się znaliśmy i żeby pokonać strach czy trochę rozładować napięcie, żartowaliśmy, że wiozą nas do obozu koncentracyjnego, żeby zrobić z nas mydło.

Ze mnie sobie żartowano, że – ponieważ byłam bardzo chuda – nie będę się pienić“ – wspomina. Po kilku godzinach dotarli do celu – do tzw. obozu rodzinnego koło fabryki, produkującej części do samolotów Steyr-Daimler-Puch AG.

 

Żadnego marudzenia przy jedzeniu

Danuta miała zaledwie 15 lat i pracy w fabryce jeszcze nie mogła podjąć – zatrudniano tam osoby od 16 roku życia. Przydzieloną ją więc do sprzątania. „Byłam najmłodsza, więc wciąż mnie po coś posyłano: po koks, po wodę, wysypać śmieci, umyć podłogi itd.” – mówi. Tu przeżyła straszne zimno i głód.

„Wywieziono nas w sierpniu, w letnich ubraniach, a potem za marne grosze, które zarabialiśmy, trzeba było sobie kupować jedzenie, ubrania i węgiel, by ogrzać barak, w którym nas zakwaterowano razem z innymi“ – wspomina moja rozmówczyni.

Przed wojną rodzice mieli z nią problem, bo nic nie chciała jeść. Wymyślali różne sztuczki, żeby córka zjadła cokolwiek, bo często bywała chora. Do domu często przychodzili lekarze. Podczas wojny wszystko się zmieniło i ani razu nie chorowała. Nikt już nie prosił jej, żeby coś zjadła, teraz to ona prosiła o jedzenie.

 

Bombardowania i miłość

„W Austrii najbardziej cieszyły mnie bombardowania“ – zaskakuje mnie tym stwierdzeniem, ale zaraz wyjaśnia, dlaczego. Nie mogła się doczekać, kiedy wszyscy pracownicy zgromadzą się w bunkrze, ponieważ tam spotykała chłopca, który wpadł jej w oko – o trzy lata starszego Francuza z Marsylii.

Jego ojciec był jeńcem wojennym. „Byłam w tym bunkrze razem z koleżankami; każdej się ten chłopak podobał, każda myślała, że patrzy właśnie na nią, a on potem rozmawiał ze mną i patrzył mi głęboko w oczy“ – wspomina swoją pierwszą miłość, która jednak nie miała szans na przetrwanie. Po wojnie już go nigdy nie spotkała.

 

Koniec wojny

Długo wyczekiwany koniec wojny był bliski. Mieszkańcy obozu słyszeli już, że w ich kierunku zmierzają wojska rosyjskie i amerykańskie. O Rosjanach słyszeli też, że zachowują się okrutnie – za oswobodzenie żądają wszystkiego, czego zapragną. Obóz był podzielony na dwie części, oddzielone rzeką.

Do tej pierwszej dotarli Amerykanie, ta druga – w której mieszkała Danuta i jej bliscy – miała być oswobodzona przez Rosjan. Postanowili więc uciec, by znaleźć się pod skrzydłami Amerykanów. Udało się! Wsiedli do ostatniej ciężarówki, która wyjechała z ich części obozu.

Po oswobodzeniu wraz z siostrą i jej synkiem wróciła pociągiem do Polski. Na dworcu w Katowicach rosyjski oficer wyrwał jej siostrze torebkę z rąk. I tak straciły ostatnie oszczędności, dokumenty, rodzinne pamiątki. Do Warszawy już nie wróciły – ta była prawie cała w gruzach. Ich nowym domem stał się Sopot.

 

Śpiewaczka operowa

Po wojnie nasza bohaterka chciała się poświęcić sztuce. Marzyła o tym, by zostać śpiewaczką operową. Miała wspaniały głos i aparycję, czym oczarowała niejedną osobę. Również swojego rówieśnika, który wraz ze słowackimi aktorami przybył do Polski, by występować na polskim Wybrzeżu ze słowacką sztuką. „Wpadłam mu w oko, a mnie w oko wpadła fotografia, która wypadła mu z portfela“ – wspomina moja rozmówczyni.

„Na tej fotografii był bardzo przystojny mężczyzna, który przypominał włoskiego amanta“ – opisuje z nostalgią. Zaczęła więc o niego pytać, a kiedy dowiedziała się, że to starszy brat owego chłopaka, jeszcze kawaler, na kartce napisała swój adres pocztowy i dołączyła swoją fotografię. Młody chłopak zrozumiał, że stał się posłem miłości między nią a swoim bratem. Swoją misję spełnił doskonale.

 

Wielka miłość

Wtedy 28-letni Tibor Bártfay pracował nad rzeźbą w kościele w Baťovanach. Kiedy od brata otrzymał adres Polki, schował go do kieszeni i zapomniał o nim. Po jakimś czasie, kiedy odbierał spodnie z pralni chemicznej, wyczuł w kieszeni jakieś zawiniątko. Wtedy przypomniał sobie o owej Polce. Ku jego zaskoczeniu adres był czytelny, przyjął to więc jako znak, że powinien do niej napisać. I napisał. „Wie pani, to była wielka miłość, my byliśmy sobie przeznaczeni!“ – jednoznacznie ocenia pani Danuta.

Korespondencję wymieniali od maja do lipca, do pierwszego spotkania. Danuta wtedy odbywała praktykę w zdrojowym miasteczku w Karkonoszach. Tibor wyruszył w kierunku granicy. Mimo że nie posiadał potrzebnych zezwoleń na wjazd do Polski, udało mu się przekonać pograniczników, by go przepuścili. „Kiedy otworzyły się drzwi do jadalni, wiedziałam, że to on!“ – wspomina z błyskiem w oku pani Danuta. Od razu wpadli sobie w objęcia.

 

Kolejny policzek

Dwa miesiące później odbył się ich ślub, a nasza bohaterka przeprowadziła się do Czechosłowacji. Zrezygnowała ze swojej kariery, by mogła pomagać mężowi. Cieszyły ją jego sukcesy, a tych było bardzo dużo. Tibor Bártfay był jednym z najwybitniejszych słowackich rzeźbiarzy.

Na świat przyszła dwójka dzieci: córka i syn. Niestety, kiedy syn był już dorosły, przyszedł kolejny policzek od życia. „W mojej rodzinie mężczyźni nieszczęśliwie umierają, tak było też z moim synem, który był spadochroniarzem“ – opowiada ze smutkiem w głosie. Przystojny, młody 31-letni Peter miał na swoim koncie 2221 szczęśliwych skoków. Ten 2222. był jego ostatnim – spadochron się nie otworzył.

 

Śmietanka towarzyska

Państwo Bártfayowie przeżyli razem 66 lat i byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. „Może również dzięki temu, że mąż sporo czasu spędzał w swojej pracowni, więc oboje się cieszyliśmy, kiedy wracał do domu“ – zastanawia się na głos pani Danuta, wspominając męża, który zmarł półtora roku temu.

W dawnych czasach jego atelier na Februárce w Bratysławie odwiedzała słowacka śmietanka towarzyska i kulturalna, do której należeli: Bagar, Dočolomanský, Lasica czy Satinský. W takim środowisku szybko odnalazła się też nasza bohaterka, która kocha sztukę. „Przyjęli mnie cudownie, byłam dla nich atrakcją – elegancką Polką o dźwięcznym głosie“ – opisuje. Kontakt z ojczyzną zachowała do dziś. W Bratysławie spotkała też kilka Polek, z którymi się zaprzyjaźniła.

 

Piękne życie, ale…

Kiedy pytam panią Danutę, jakie jej towarzyszą uczucia, kiedy spaceruje obok dzieł męża, na przykład koło Fontanny Pokoju, znajdującej się przed Pałacem Prezydenckim, odpowiada, że to jej jakoś specjalnie nie emocjonuje. Przypomina sobie jedynie, że kiedy rzeźba była gotowa to, aby ją wydostać z pracowni, trzeba było wyburzyć ścianę. Dzieła męża odbiera jako wynik jego ciężkiej pracy artystycznej. Gdyby miała zdecydować, które w jej mniemaniu są najcenniejsze, wskazałaby te o tematyce religijnej.

„Wie pani, ja miałam piękne życie, ale nie chciałabym go powtórzyć, gdyż zbyt wiele w nim było ran“ – ocenia. Dodaje też, że najgorsze, co człowieka może w życiu spotkać, to wojna. Wojna zabrała jej bliskich i zmieniła wszystko.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: sutorka i archiwum Danuty Bartfayovej

MP 6/2017