Mijamy je bezwiednie, chodząc po mieście. Wtopiły się w krajobraz, choć już nie pełnią swojej funkcji. Kiedyś wyznaczniki cywilizacji i łączności z całym światem; gdy stały na skrzyżowaniu ulic stanowiły lokalne centrum wszystkiego. Dzisiaj nikomu nie są już niepotrzebne… Budki telefoniczne.
Czasami są to faktycznie zadaszone kabiny, chociaż brakuje im już drzwi. Telefoniczny aparat dawno już zdemontowano; przy braku szczęścia leży gdzieś zakurzony w magazynie. Najpewniej jednak skończył na złomowisku. Zamiast budek zdarza się mi również spotkać charakterystyczne kuliste zadaszenia, które od biedy mogą jeszcze stanowić ochronę przed deszczem.
Nikt już jednak przed deszczem się w nich nie chroni, parasole ostatnio bardzo staniały na bazarze życia. Poza tym chowanie się przed pogodą w budce nie przysparza dzisiaj nikomu estymy. Lepiej zmoknąć i przyznać się do braku parasola.
Doskonale pamiętam miejsca, gdzie do niedawna stały owe łącznice ze światem, upewniające nas, że w razie potrzeby za cenę kilku drobnych w kieszeni można krzyknąć w którymkolwiek kierunku świata niepowtarzalne „halo!”. Ściana na mojej rodzinnej kamienicy jakimś cudem zachowała jeszcze jasny obrys budek-daszków. Próżno jednak szukać pozostałości po telefonicznej budce na skwerze przed brneńską katedrą.
Takich miejsc mi żal – na dobre bowiem zapisały się w mojej pamięci. Czy to w Brnie, czy to w Budapeszcie, czy w rodzinnej miejscowości – nie ma już tych miejsc, z których dzwoniłem do rodziców z młodzieżowych wakacyjnych wypraw, zapewniając ich, że „mam się dobrze”, ale „muszę już lecieć”.
Nie ma już publicznych telefonów, które pozwalały zaplanować spotkania z kolegami po szkole, kiedy równocześnie drżało się na myśl, iż połączenie odbierze rodzic i srogim głosem zakaże wieczornego grania w piłkę.
Dawno, dawno temu dla lokalnej młodzieży punktem honoru było „zhakowanie” lokalnej budki telefonicznej. Ten nowoczesny termin oznaczał kiedyś po prostu próbę dodzwonienia się na „dorosłe” numery telefoniczne za pomocą chałupniczo wykonanej karty telefonicznej lub starej, egzotycznej monety.
Dla nas, żyjących dwadzieścia lat temu nastolatków, był to szczyt niepoprawnego zachowania i w głowach nam się nie mieściło, że wkrótce młodzież będzie nosiła własne telefony w kieszeni.
Jeśli się dobrze zastanowić, to dzisiaj kieszonkowe, płaskie telefony są także swego rodzaju schronieniami, choć już bez zadaszenia i drzwi. Nie chodzi tu, aby skryć się przed deszczem.
Ulewa nie przeszkadza, gdy chodzimy po ulicach, podróżujemy i siedzimy w kawiarniach zapatrzeni w ekrany naszych komórek czy smartfonów. Wystarczy jeden przycisk i już jesteśmy ukryci przed światem. Chyba dla nikogo nie jest już tajemnicą, że funkcja komunikacji odeszła tu na dalszy plan.
Telefoniczne budki mają się dobrze chyba już tylko w Londynie. Chociaż… czy ktokolwiek widział, aby korzystano w nich z telefonu? Czerwone kabiny służą dziś głównie jako tło pamiątkowych zdjęć lub miejsce akcji szpiegowskich filmów. Wątpliwa zatem to sława, która pewnego dnia i tak przeminie, jak wszystkie mody tego świata.
Być może są jeszcze miejsca, gdzie telefoniczna budka wyznacza centrum łączności z zewnętrznym światem. Jedyne, co mi pozostaje, to nadzieja, że tak właśnie jest. A jeśli kiedyś znajdę owo miejsce, spróbuję powrócić do dawno minionych czasów. W kieszeni wyszukam drobne i zatrzasnę za sobą drzwi telefonicznej kabiny. W ciszy, która odetnie mnie od hałasu ulicy, krzyknę do słuchawki moje głośne i niepowtarzalne: „Halo, daleki świecie!”.
Arkadiusz Kugler