WYWIAD MIESIĄCA
Na słowackim rynku wydawniczym „Absynt” w dużej mierze prezentuje dorobek polskiej literatury reportażu. Założycielami tego wydawnictwa są Polak – Filip Ostrowski – i Słowak, który ma mamę Polkę – Juraj Koudela. Dla wielu z nas rozmowa z „polskim Słowakiem” może być interesująca nie tylko ze względu na wydawaną przez niego polską literaturę czy na to, by się dowiedzieć, jak osiągnąć sukces, ale dlatego, by zobaczyć, jak Polska upomina się o dzieci urodzone w rodzinach mieszanych.
Od jakiegoś czasu wokół wydawnictwa „Absynt”, które założył Pan wraz z Filipem Ostrowskim, jest głośno; pełno Was w mediach. Możemy mówić o sukcesie?
Owszem, pojawiło się kilka wywiadów z nami w słowackich mediach, ale to dlatego, że to nowe wydawnictwo i cały czas działa tu efekt świeżości. To jeszcze nie sukces, ale dobrze zapowiadający się projekt. My tylko znaleźliśmy lukę na słowackim rynku wydawniczym.
Jestem tego świadom, że sporo rzeczy zrobiliśmy dobrze, ale jestem też świadom popełnionych przez nas błędów. Dużą rolę odgrywają autorzy, tłumacze, redaktorzy, korektorzy.
Pańska skromność jest urocza. Czy zatem ona jest kluczem do sukcesu?
Myślę, że kluczem jest pokora. Ale takiej pracy nie da się wykonywać inaczej, jak tylko z pokorą. Tego jestem pewien. Przez pierwszy rok nikt o nas nic nie wiedział. Wtedy staraliśmy się przebić do mediów, informowaliśmy o nas, głównie w sieciach społecznościowych.
Kiedy nastąpił przełom?
Pierwszy przełom nastąpił po wydaniu książki Wojtka Tochmana „Jakbyś kamień jadła”. Potem były kolejne. Ponieważ staramy się wydawać książki przy jakiejś okazji, rocznicy, więc kiedy zbliżała się 20. rocznica podpisania porozumienia w Dayton, wyszliśmy na rynek z książką o Bośni i Hercegowinie. Ogromy szał nastał, kiedy Swietłana Aleksijewiczotrzymała literacką Nagrodę Nobla.
A Wy właśnie przygotowywaliście jej książkę?
Byliśmy w trakcie przygotowań. Z Noblem czy bez wierzyliśmy w powodzenie jej literatury. Tłumaczenie trochę się opóźniało, a ponieważ mówimy o dosyć obszernych, wielostronowych pozycjach, których tłumaczenie jest kosztowne, a my liczyliśmy każdy grosz, więc nawet nie ponaglaliśmy tłumacza, na którego wynagrodzenie odkładaliśmy pieniądze. Aż tu nagle ten Nobel!
Wtedy okazało się, jakimi jesteśmy amatorami na rynku książkowym! Nie zdążyliśmy przed Bożym Narodzeniem wydrukować całego nakładu, a wtedy, ile sztuk byśmy nie wrzucili na półki, wszystko by się rozeszło. Niestety, drukarnie zdążyły wydrukować tylko 700 sztuk, które pojawiły się w księgarniach 15 grudnia. Po czterech dniach wszystkie egzemplarze zniknęły z półek.
Jak do tego doszło, że mieliście umowę z laureatką Nagrody Nobla?
Tego się nie da załatwić, trzeba mieć szczęście. Ale to też specyfika Słowacji – przecież nikt tymi autorami literatury reportażu nie był zainteresowany. To nam pozwoliło się rozwijać. My dobrze wiemy, że pierwsze dwa lata działalności jakiegokolwiek biznesu są najważniejsze, przełomowe.
Osiemdziesiąt procent firm bankrutuje właśnie podczas dwóch pierwszych lat. My ten okres przeżyliśmy całkiem dobrze, ale dla wydawnictwa to dopiero początek. Dopiero po 25 latach działania takiej firmy jak nasza, w trakcie których dochodzi do różnych wzlotów i upadków, można mówić o sukcesie.
Były u Was chwile załamania, myśli, że skrachujecie?
Nie. Z Filipem pracowaliśmy w innej branży na stanowiskach menedżerskich, a więc posiadaliśmy spore doświadczenie w sprzedaży, przygotowywaniu budżetu, nie mieliśmy więc przesadnych oczekiwań i nieuzasadnionego optymizmu. Zaplanowaliśmy dokładnie, ile książek wydamy, na co sobie możemy pozwolić, jakie możemy mieć inwestycje, w którym punkcie wydawnictwo będzie się samo finansowało, kiedy nie będziemy musieli dokładać.
Już się samo finansuje?
Tak. Ale jeszcze nie finansuje właścicieli. My przez rok nie dostawaliśmy pensji.
Trzeba bardzo wierzyć w sukces, żeby postawić wszystko na jedną kartę. Książka jest warta takiej wiary?
Tak. Z drugiej strony trzeba chyba mieć takie podejście, że gdyby nie wyszło, to nie tragedia.
Ale przepadłyby zainwestowane pieniądze!
Z takim ryzykiem trzeba się liczyć w każdym biznesie. Przed wydaniem każdej kolejnej książki ryzykujemy, bo przecież rynek książek jest bardzo specyficzny.
To dlaczego właśnie wybraliście tak trudny obszar?
Kiedyś chciałem przetłumaczyć pewną książkę i zaproponować ją jakiemuś wydawnictwu. Potem przyszedł pomysł, by zrobić to po swojemu.
O którą książkę chodziło?
Pawła Smoleńskiego „Oczy zasypane piaskiem”.
No i udało się. Dodatkowo odkrył Pan w sobie nowe powołanie – tłumacza?
Przetłumaczyłem dwie książki, ale jestem początkującym tłumaczem. Przede mną długa droga, by stać się uznawanym profesjonalistą.
Pańska mama jest z Pana dumna?
Myślę, że tak.
Przyczynia się Pan przecież do promocji Polski.
Z tego punktu widzenia jest na pewno dumna, ale jest też drugi aspekt – mamy chcą, żeby było bezpiecznie, bez ryzyka, a tu to ryzyko wciąż jest.
Bije w Panu polskie serce?
To są trudne pytania. Na pewno tak. To serce bije, nawet gdybym się przed tym bronił czy negował tę polskość w sobie.
A broni się Pan?
Jesteśmy rodziną środkowoeuropejską, bo ojciec mojej mamy był Polakiem, mama Ukrainką, z kolei mój tato miał mamę Słowaczkę i ojca Czecha. Jestem więc pochodną bogatej mieszanki. Ja się już przed tym nie bronię, bo kiedy patrzę wstecz, to wyraźnie widzę, jak bardzo wzbogaciło mnie to, że miałem nieustanny kontakt z Polską.
Inne cząstki z tej mieszanki też w Panu walczą?
Nie.
Czyli polski gen najsilniejszy?
Tak, zdecydowanie. Urodziłem się na Słowacji, tu wyrosłem i wychowałem się, czuję się więc Słowakiem, ale Polska, od której starałem się co jakiś czas dystansować, upomina się o mnie i ingeruje w moje życie. Czasami gwałtownie, czasami delikatnie.
Jest Panu pisana?
Tak. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś zatrudniłem się w pewnej słowackiej firmie, w której dyrektorem był Holender. I on pół roku później przyszedł z pomysłem, by zatrudnić 200 Polaków. W firmie, w której mi nawet przez myśl nie przeszło, że będę miał kontakt z Polską, zaczęto realizować duży projekt ze szkoleniami w języku polskim!
Potem pracowałem dla firmy, która miała siedzibę w Krakowie. Przed wielu laty przez niemalże rok mieszkaliśmy z żoną i dziećmi w Szczecinie, gdzie poszukiwano do pracy osób znających język czeski. A teraz mój wspólnik jest z Polski, zaś połowa książek, które wydajemy, to książki polskich autorów!
Myśli Pan po polsku czy po słowacku?
W większości myślę po słowacku, ale są momenty, kiedy przestawiam się na polski.
Jakie to momenty? Biznesowe?
Tak, ponieważ Polakom zawdzięczam lekcje biznesu, a z nimi zawsze rozmawiam po polsku.
A gdzie się Pan uczył języka polskiego? Od mamy?
W domu rozmawialiśmy po słowacku, ale uczęszczałem też na zajęcia szkółki piątkowej Klubu Polskiego w Martinie. W domu mama ze mną ćwiczyła dyktanda w języku polskim. Po napisaniu kilkudziesięciu wreszcie zacząłem słyszeć różnicę między na przykład „sz“ i „ś“.
Polecałby Pan młodym ludziom, by się uczyli polskiego?
Zdecydowanie! Polska jest bardzo blisko. Dla mnie jest cały czas inspiracją. Szkoda, że wciąż jest nie do końca odkryta przez Słowaków.
Jak Pan myśli, z czego to wynika?
Największe zainteresowanie danym krajem przynoszą kontakty osobiste z jego mieszkańcami, a tych jest wciąż niewiele. Dopiero wyjazd, na przykład do Krakowa, wielu moim znajomym otwiera oczy, jak bardzo Polska dojrzała, wypiękniała.
Nie czarujmy się, większość Słowaków zna tylko tę Polskę po Jabłonkę czy Nowy Targ. Przez długi czas Polska kojarzyła się z tanimi produktami słabej jakości, co potęgował czarny PR. My w naszym wydawnictwie postawiliśmy też na promocję – promocję polskiej literatury reportażu.
Myśli Pan, że dzięki temu wzrośnie zainteresowanie Polską?
Tak, jestem tego pewien. Proszę zauważyć, że w Krakowie z roku na rok jest coraz więcej słowackich studentów. Teraz, kiedy organizujemy spotkania z polskimi autorami, kiedy dziennikarze umawiają się na rozmowy, okazuje się, że wielu z nich nie potrzebuje tłumacza, bo zna język polski. Sam byłem tym zaskoczony!
Podobno planujecie w tym roku wydać aż 15 książek?
Tak, już opublikowaliśmy listę pierwszych tytułów, wśród nich są reportaże z Turcji, będzie kolejna książka Kapuścińskiego, „Planeta Kaukaz“ i wiele innych.
Z badań wynika, że Waszymi publikacjami najbardziej zainteresowaliście czytelników między 25 a 35 rokiem życia, głównie kobiety. Reportaże nie są bardziej domeną mężczyzn?
Owszem, reportaż częściej jest przypisywany mężczyznom, ale pisarzom. A wśród czytelników jest po prostu statystycznie więcej kobiet. Z drugiej strony chcę zwrócić uwagę, że reportaże wojenne wcale nie muszą być o żołnierzach. Wojtek Tochman w „Jakbyś kamień jadła” pisał przecież o kobietach, które zostały bez ojców, mężów, braci. Wiele tego typu książek porusza bardzo mocno tematy kobiece.
Jak na przykład książka Wojciecha Jagielskiego o Larze i jej synach, której jeszcze chyba nie ma na słowackich półkach?
Tę planujemy wydać w tym roku, mamy już kupione prawa autorskie.
Właściwie poprzez odpowiedni dobór literatury możecie Panowie wpływać na słowackich odbiorców, pomagać wyrabiać im poglądy na różne tematy. Jesteście tego świadomi, że w Waszych rękach są ludzkie umysły?
Tak, taka jest rola literatury reportażu: otwiera tematy, by lepiej informować, jaki wpływ ma wielka polityka na losy zwykłych ludzi. Weźmy na przykład literaturę reportażu pióra Swietłany Aleksijewicz – to nie są opowieści o Putinie, ale głównie o tych zwykłych ludziach, którzy odczuwają konsekwencje jego polityki.
A w jaki sposób dotykacie tematu rodzącego się w świecie faszyzmu?
Wydaliśmy książkę o Brejviku. W połowie roku wydamy książkę Martina Pollaka, którego ojciec był esesmanem. To będzie spowiedź człowieka, który się wyparł swojej rodziny właśnie ze względu na faszyzm.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik