Bohdan Butenko – artysta myślący książką

 WYWIAD MIESIĄCA 

Tworzy od ponad 60 lat. Na jego ilustracjach wyrosło kilka pokoleń dzieci w Polsce i za granicą. Kto nie zna Gapiszona, Kwapiszona, Gucia i Cezara, których stworzył? Albo kultowych już ilustracji do wierszy Jana Brzechwy czy Wandy Chotomskiej?

O pracy tak dla dzieci, jak i dla dorosłych rozmawialiśmy z Bohdanem Butenko podczas jego wizyty w Instytucie Polskim w Bratysławie, gdzie z okazji Dnia Dziecka poprowadził warsztaty artystyczne.

 

Podobno już na początku edukacji szkolnej, podczas lekcji rysował Pan w swoich zeszytach? 

Tak. Najbardziej to było widoczne w drugiej klasie, potem mi przeszło, ale po jakimś czasie wróciło.

 

Co trzeba mieć w sobie, by stać się wybitnym ilustratorem? Talent? Szczęście? Pracowitość?

Pracowitość. Oczywiście sama pracowitość na ogół nie wystarcza, ale jest niezbędna.

 

Na Pańskich ilustracjach wyrosło kilka pokoleń dzieci i młodzieży. Kiedy spotyka się Pan z dziećmi, jest coś co Pana zaskakuje w rozmowie z nimi? 

Miałem w Sopocie wystawę, po której podchodzili do mnie różni ludzie. Przyszła też pewna pani z dziewczynką, która mogła mieć 7 – 8 lat. Powiedziała mi, że jej córka bardzo dużo rysuje. To nie było jakąś szaloną rewelacją, inne dzieci też tak robią, dużo rysują, potem im to przechodzi. Natomiast mnie zaskoczyło, że ta dziewczynka wszystkie swoje rysunki podpisuje: „Butenko pinxit”.

 

Rośnie Panu konkurencja? 

W tym wypadku tak. Próbowałem się dowiedzieć, skąd taki właśnie podpis, ale mała była taka onieśmielona, że niczego się nie dowiedziałem.

 

Tworzy Pan od ponad 60 lat i wciąż zachwyca. Jak to jest, że Pańska twórczość się nie starzeje?

Odbiorcy aż tak bardzo się nie zmieniają. Spotykam się z dziećmi nie tylko w polskich miastach, ale też w Berlinie, Tokio, Wiedniu, Pradze czy Bratysławie. Dzieci się nie zmieniają, ale to książce doszła konkurencja w postaci nowych mediów, telewizji, komputerów.

 

A Pan pracuje na komputerze?

Nie, komputera używam wyłącznie do spraw związanych ze sprawdzeniem czegoś, na przykład wielkości czcionki, jej nachylenia.

Spotykał się Pan z dziećmi w Tokio, Berlinie, Pradze czy Bratysławie. Czy te dzieci są inne od tych polskich?

Nie, ich reakcje są identyczne.

 

Zmienia się język ilustracji, jest inny od tego, który Pan tworzył 50 lat temu?

Pierwsza książka, ilustrowana przeze mnie, „Pan Maluśkiewicz i wieloryb“ jest czytana do dziś.

 

A która jest Pana ulubiona?

Zawsze ta ostatnia.

 

Ma Pan na swoim koncie ilustracje do ponad 200 książek. Jest jakaś książka, którą koniecznie chciałby Pan zilustrować, jakieś niespełnione marzenie?

Ilustrowałem różne książki, nawet książkę telefoniczną. Niewiele już można ode mnie wymagać. No, może rozkład jazdy pociągów? (śmiech).

 

Pod koniec lat 50. rozpoczął Pan swoją przygodę z telewizją i tworzył bajki animowane. Jak do tego doszło? 

Telewizja zaproponowała mi przygotowanie programu. Oni myśleli, że to będzie program statyczny, że ja będę coś rysował, a kamera za moimi plecami będzie to pokazywać. A ja chciałem, żeby to się ruszało. I tu się zaczęły problemy (śmiech). W ten sposób miałem pierwszy w telewizji program animowany.

 

Jak długo program był emitowany na antenie?

Szereg razy, ale ponieważ nigdy nie był utrwalany na żadnej taśmie, za każdym razem szedł na żywo, więc każdy na pewno był inny.

 

Chciałabym to dzisiaj zobaczyć.

Ja też. Chociaż muszę pani powiedzieć, że według mnie znacznie ciekawsze byłoby nakręcenie filmu o tym, co się działo w studiu podczas tworzenia tego programu.

 

A co się działo?

No powiedzmy tak: pracujący nad programem panowie pokrzykiwali na siebie (śmiech). Gdyby rejestracja tego, co działo się wtedy w studio powstała, z pewnością mogłaby być emitowana dopiero po godzinie 23. Telewidz oczywiście wtedy tego nie słyszał, dźwięk był puszczany z playbacku, studio było na szczęście wyciszone.

 

Ile trwało przygotowanie jednego odcinka?

Jeden odcinek miał ok. pół godziny, ale przygotowania trwały bardzo długo. Właściwie najdłużej trwało wymyślanie metody, jak to zrobić, żeby postaci na planie się ruszały. To było jak odkrywanie Ameryki! Po to, by uzyskać ruch, wykorzystywaliśmy duży pas brystolu z rysunkami. Był też specjalnie do tego celu przygotowany bardzo długi stół, a po jego dwóch końcach stały wyżymaczki, których wałki uruchamiały nasz obraz.

Podobno z tymi programami animowanymi był Pan zapraszany do różnych telewizji zagranicznych. Spodobał się ten program w Czechosłowacji? 

Wszędzie się podobał, ale największe zainteresowanie wzbudzał z tegoż powodu, że do jego tworzenia było tak dużo materiałów, iż by je przewieźć, potrzebowaliśmy pół wagonu!

 

Potem dostał Pan propozycję współpracy z „Kabaretem Starszych Panów“. To wtedy było chyba olbrzymim wyróżnieniem dla młodego artysty? 

Oczywiście, to była wielka przygoda.

Jak do tego doszło?

Nigdy nie byłem pracownikiem telewizji, ale z nią współpracowałem przez około 20 lat, aż do wprowadzenia stanu wojennego. Potem zostałem skreślony z listy. W telewizji robiłem różne rzeczy, poczynając od dobranocek, kończąc na scenografii do opery. Pracowałem też nad wieloma programami rozrywkowymi. I widocznie moja praca spodobała się Jeremiemu Przyborze, bo zaproponował mi zrobienie scenografii do kabaretu.

Była to absolutna przygoda życia! Program nie tylko wyróżniał się tym, że – jak to się dziś określa – już wówczas był kultowy, ale praca nad nim była bardzo nietypowa. Każdy występ ewoluował na etapie prób, zmieniał się jak w kalejdoskopie. Nie zmieniały się tylko piosenki, ale aktorzy ciągle udoskonalali ich interpretację.

W przypadku powstawania innych programów telewizyjnych niechętnie akceptowano zmiany, ale kabaret rządził się innymi regułami. Bo każda innowacja wniesiona do programu powodowała to, że rodziły się nowe pomysły, jak przez pączkowanie. Pamiętam pewien występ Kaliny Jędrusik, który poprzedzały trzy próby. Wieczorem oczywiście graliśmy na żywo.

Teraz robi się wielkie halo z tego, że spektakl teatralny będzie szedł w telewizji na żywo i wszyscy się napinają. Wtedy innych nie było. Mnie to dziś śmieszy. Ale wróćmy do Kaliny. Skończyły się próby, wieczorem mieliśmy grać, a dekoracja, na tle której Kalina miała śpiewać, jakoś ją przytłaczała. Wyrzuciliśmy więc to tło, nie mając szans na sprawdzenie nowego pomysłu.

Zamówiłem białe płótno, bo wtedy w czarno-białej telewizji operowało się tylko tymi dwoma kolorami. Czarną farbą zrobiłem na tym płótnie kółko i promienie. Dwie godziny to przygotowywałem i kiedy program się zaczynał, dekoracja była jeszcze mokra. Przez całe przedstawienie obawialiśmy się, aby Kalina nie podeszła do tego czarnego słoneczka zbyt blisko i się do niego nie przykleiła.

 

A jak się potem pracowało dla telewizji, która swoje programy nagrywała z wyprzedzeniem?

To już nie było to samo. Skończył się pewien etap wielkiego teatru ogólnopolskiego, bo przecież wtedy widownią była cała Polska. Skończyło się to, co działo się podczas prób kamerowych, po których reżyser, taki czy inny, często mówił, że to się do niczego nie nadaje. Psioczył na kamerzystów, że źle biorą kadry, na pracowników, którzy zbyt głośno przesuwali dekoracje, na dźwiękowców, którzy nie panowali nad dźwiękiem.

Po takim utyskiwaniu reżyser zwykł mawiać, że on się wycofuje, bo wszystko jest do niczego i on tego nie będzie robił przed całą Polską. No i wtedy przychodziły panie z redakcji, głaskały go po główce, pocieszały, że wszystko będzie dobrze.

Program szedł i co? Wszystko było znakomite – nikt nie hałasował, kamery działały jak powinny, a reżyser był zadowolony. To się w naszej terminologii nazywało cudem telewizyjnym, który polegał na tym, że jak już nie ma zmiłuj, wtedy się wszyscy sprężają tak, iż wszystko wychodzi.

 

Wspomniał Pan, że po wprowadzeniu stanu wojennego już Pan nie pracował dla telewizji. 

Zostałem skreślony i to skreślenie trwa do dziś.

Dlaczego?

Nie wiem (śmiech). Już nic nie robię dla telewizji.

 

A chciałby Pan?

Czy ja wiem? Nie miałem jakiś specjalnych ciągot, stwierdzam tylko fakt. Moja praca dla telewizji zostało wtedy przerwana i już nie była kontynuowana.

 

Czyli wydarzenia polityczne miały wpływ na Pana pracę w telewizji. A na tę ilustratorską dla dzieci też?

Dotyczyło to albo tematyki, która mogła być niewłaściwa, albo na niektórych autorów był zapis, czyli nie wydawano jego dzieł.

 

Pana też to dotyczyło?

Dotyczyło to tych, z którymi współpracowałem. Ale też różne inne rzeczy się zdarzały. Nawet Kwapiszon miał epizod cenzury.

 

Sympatyczna postać Kwapiszona była pod okiem cenzorów?! 

Były dwa rysunki Kwapiszona, które narysowałem, a które cenzura zatrzymała. Na pierwszym Kwapiszon stał w kolejce do sklepu, a na drugim sypał ziarenka dla ptaszków, które stały w bardzo długiej kolejce. I to się nie spodobało. Musiałem narysować coś innego. Potem, po jakimś czasie udało się wydać te zakazane ilustracje.

 

Odetchnął Pan po 1989 roku?

W jakiś sposób na pewno. To się przekładało przede wszystkim na dopuszczeniu do druku autorów, którzy byli skreśleni. Już nawet nie mówię o autorach emigracyjnych, ale krajowych, bo okazało się, że ktoś coś podpisał i automatycznie podpadał.

 

Który autor jest Pana ulubionym?

Było i jest ich sporo, na przykład Wanda Chotomska! Ile jej książek ilustrowałem! No, ale też Niziurski, Brzechwa, Bahdaj…

 

Nad czym Pan teraz pracuje?

Nigdy o tym nie mówię.

 

Dlaczego? 

Bo to się może zmienić.

 

Zdarza się, że porzuca Pan jakiś projekt, bo na przykład źle idzie?

Dwa razy mi się zdarzyło, że miałem już książkę zilustrowaną, ale przy ostatnich ilustracjach stwierdzałem, że całość mógłbym zrobić lepiej. Owszem, nie musiałem niczego zmieniać, ale wtedy nie mógłbym spać spokojnie. Zdecydowałem się jednak na zrobienie wszystkiego od nowa.

 

Kiedyś porównał Pan swoją pracę do robienia swetra na drutach. Czyli w tych dwóch przypadkach, o których Pan wspomniał, można powiedzieć, że spruł Pan swetry? 

Nie całe, zostało mi przecież po jednym rysunku (śmiech).

 

Nad czym Pan ostatnio pracował?

Niedawno ukazała się druga część pirackiej powieści Andrzeja Żaka „Amarilla i weekend w kapeluszu“ z moimi ilustracjami. Zaś druga pozycja adresowana jest do dorosłych. To zbiór wierszy o żeńskich imionach.

 

To Pańskie wiersze?

Tak się składa. Dodam jeszcze, że wyszły z banderolą: „Tylko dla dorosłych“.

 

Większość Pana ilustracji dotyczy jednak dzieci. Można zatem powiedzieć, że ma Pan bajkowe życie?

Tak, jak pani powiedziała. A teraz ja chciałbym pani zadać pytanie: ile znajdzie pani w księgarniach ilustrowanych książek?

 

Chyba niewiele.

Chyba wcale. Kiedyś, w zamierzchłych czasach ilustrowano Prusa, Sienkiewicza. Dziś, jeżeli się ilustruje książki, to tylko dla dzieci. Wyjątek stanowi poezja. Niech mi pani pokaże ilustrowane książki dla dorosłych.


To bardzo ciekawe. A przecież mówi się, że jesteśmy pokoleniem obrazkowym. Wysyłamy wiadomości, w których zamiast słów wklejamy emotikony, przeglądając Internet skupiamy się na rysunkach…

No właśnie. Wyjątek w księgarniach stanowią komiksy, ale to przecież zupełnie co innego.

 

Przyjechał Pan do Bratysławy, by poprowadzić warsztaty artystyczne dla dzieci. Można nauczyć dzieci rysować podczas takich zajęć?

Takie zajęcia mają uwrażliwić, rozbudzić fantazje. Celem jest wyzwolenie się z norm, w które dzieci są wtłaczane przez szkołę, rodzinę czy media. Zawsze to powtarzam z uporem, że słońce w ich rysunkach wcale nie musi być żółte, a niebo niebieskie.

To dorośli często narzucają takie stereotypowe widzenia świata, którego mali jeszcze w sobie nie mają. Podczas takich zajęć chodzi o rozbudzenie większej wyobraźni, fantazji. Jeżeli w 30- osobowej grupie uda się uwrażliwić dwójkę, trójkę dzieciaków, uważam to za sukces.

Twierdzi Pan, że maluchy to w sobie mają. Jak zatem dorosły ma zachować w sobie dziecko? Jak Panu się to udało?

Ale ja nigdy się nie wyzbyłem tego dziecka.

 

Jak to się robi?

Od początku trzeba być samym sobą. Nie słuchać tych, którzy mówią jakieś androny, ale robić swoje.

 

Siła autorytetu ciąży?

Pewna pani, która pisała pracę dyplomową na mój temat, zebrała wypowiedzi o mnie. Jedna z nich bardzo mi się podobała, gdyż mówiła o tym, że w mojej twórczości widać, że zanim zacznę robić ilustracje, czytam książkę. To był komplement.


A są tacy, którzy nie czytają?

Widocznie tak. Może nie tyle nie czytają, ale nie przywiązują większej wagi do detali, a ja, jak dowiem się z tekstu, że postać miała 6 guzików, to nie narysuję 7. Wanda Chotomska powiedziała kiedyś o mnie, że myślę książką. Uznałem to za bardzo ładne określenie.

Małgorzata Wojcieszyńska
ZdjęciaStano Stehlik

MP 7-8/2016