który zawsze wie, kogo uderzyć w mordę“
WYWIAD MIESIĄCA
O obecności Macieja Stuhra w Bratysławie informowaliśmy naszych czytelników już niemalże dwa lata temu. Ten znany i ceniony polski aktor został obsadzony w roli głównej w filmie „Czerwony kapitan“ w reżyserii Michala Kollara. Film na podstawie kryminału Dominika Dana powstał w koprodukcji słowacko-czesko-polskiej.
Już wtedy obecność Stuhra nad Dunajem elektryzowała jego fanów. Nam udało się porozmawiać z nim na słowackiej premierze tego filmu, która miała miejsce w marcu. Na tę polską, jak się dowiedzieliśmy, trzeba będzie poczekać prawdopodobnie do lata.
Jak się Panu udało zyskać główną rolę w filmie „Czerwony kapitan“?
Michal Kollar przyjechał do Polski w poszukiwaniu finansów i aktora, którego mógłby obsadzić w roli głównej. Nie chciał znanej na Słowacji twarzy, kojarzącej się z innymi rolami. Darek Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego“, który jest zaprzyjaźniony ze Słowakami i Czechami, polecił mu, by obejrzał serial „Glina“ Władysława Pasikowskiego.
W nim zobaczył mnie i powiedział, że to jest jego Krauz. Po czym przyjechał do mnie do Warszawy, by dać mi scenariusz do przeczytania. Na to spotkanie przywiózł gotowy komplet dokumentów.
Jakich dokumentów?
Prawo jazdy, dowód osobisty, cały komplet dokumentów na nazwisko Richard Krauze z moim zdjęciem. Pomyślałem sobie, że skoro mam już dokumenty postaci, to muszę ją zagrać (śmiech). Nie wiem, jak on to zrobił, może to moje zdjęcie ściągnął z Internetu. Wieczorem przeczytałem scenariusz i wiedziałem, że chcę w tym filmie zagrać.
Co Pana przekonało?
Czekałem na rolę takiego bohatera, który zawsze wie, co ma robić, dokąd pobiec, kogo uderzyć w mordę.
Czyli wymarzoną rolę zaproponowali Panu Słowacy?
Tak. Wreszcie! W Polsce jestem utożsamiany z lekkim repertuarem komediowym, od niego bowiem zaczynałem karierę. Potem, mimo że robiłem wiele, by ten wizerunek przełamać, zacząłem przecież grać poważny repertuar, to jakoś polscy widzowie nie chcą mnie oglądać w takich bardzo męskich rolach. Jestem raczej chłopakiem od opowiadania dowcipów.
No ale przecież w filmie „Pokłosie“, który dotyka bardzo wrażliwych tematów, grał Pan rolę dramatyczną.
No tak, to był najważniejszy film w moim życiu. Za tę rolę dostałem też najważniejszą nagrodę filmową, Polskiego Orła. Ten film był dla mnie nie tylko ważny, ale i w pewnym sensie przełomowy – zrobił ze mnie mężczyznę. Nie mogłem być przecież wiecznym chłopcem.
Za udział w tym filmie musiał Pan potem stawić czoła ostrej krytyce. Zarzucano Panu, że broni Pan Żydów, tym samym pokazując inne, nieznane oblicze Polaków. Mimo to wspomina Pan to miło?
No tak. Wie pani, nauczyłem się czerpać z tego męską satysfakcję. Przestałem być ciapciusiem, a zacząłem być facetem, który nie boi się stanąć na naprzeciw pędzącego pociągu.
Wygląda na to, że nadal staje Pan naprzeciw pędzącego pociągu. W marcu, podczas wręczania tegorocznych Polskich Orłów pozwolił Pan sobie na żarty polityczne. Jest Pan bojownikiem politycznym?
Wie pani, nie chcę być bojownikiem politycznym. Oczywiście, czasami się tak zdarza, że nie wytrzymuję, jak coś mnie zdenerwuje. Dziś bardzo poważnym instrumentem są media społecznościowe. To mocna broń, którą człowiek ma w rękach. O, nawet teraz, podczas naszej rozmowy mogę wysłać z kieszeni informację, że oto jestem tu, na premierze w Bratysławie, i nie potrzebuję do szczęścia dziennikarzy. Moi fani o tym się dowiedzą, a mam ich w tej chwili ponad 600 tysięcy. To więcej niż nakład największej gazety w Polsce.
Myśli Pan, że aktorzy mają prawo, a może nawet obowiązek, by komentować sprawy polityczne? Na przykład teraz, kiedy na Słowacji w wyniku wyborów do parlamentu dostali się neofaszyści?
Coś robi się brunatnie w Europie, a pewne ruchy odżywają. To przerażające, że ludzkość się nie uczy, nie wyciąga wniosków i historia zaczyna zataczać koło. Jeśli zatoczy do końca, to strach się bać, bo nie wiadomo, co się zdarzy. Nawiązując do pani pytania, jeżeli aktor ma trochę oleju w głowie i pomysł na to, jak zaistnieć w dyskusji publicznej, to powinien to robić, ponieważ ma swoich widzów, których może uwrażliwić na dany problem.
Często jesteśmy proszeni, by być ambasadorami w różnych sprawach. Czasami chodzi o szampon przeciwłupieżowy, a czasami, jak w moim przypadku, to idea dawstwa szpiku kostnego czy segregacja śmieci i niemarnowania jedzenia. Jednak jestem przeciwny temu, by aktor popierał konkretnego polityka, konkretną partię. Nigdy tego nie robię.
Jak Pan sobie radzi z hejtem?
Staram się nie czytać komentarzy, ale czasami się zdarzy. Do tego trzeba mieć odpowiedni nastrój i wtedy sobie mówię, że najwyżej się pośmieję.
Ale chyba do śmiechu to nie jest?
Zależy od poziomu piszących. Niedawno przeczytałem: „Żebyś zdechł w męczarniach, ty ubecka gnido“. To już tylko można się śmiać.
Co Pan myśli na temat filmów o patriotycznym charakterze, które mają być realizowane w Polsce?
Wszystko zależy od talentu osób, które będą realizować takie kino. Jeżeli urodzi się drugi Wajda i będzie potrafił przedstawić pewne mity w sposób artystyczny, to dlaczego nie? Albo jeżeli urodzi się drugi Hoffman i przyciągnie tłumy do kina. Moim zdaniem nieważny jest temat, tylko talent. Każdy temat można zrobić pięknie i każdy można schrzanić.
W ubiegłym roku ukazała się książka o Pańskim życiu i karierze pt. „Stuhrmówka“, która bardzo szybko zniknęła z półek. To sukces?
Namówiono mnie, bym z okazji swoich 40. urodzin poopowiadał o swoim życiu. Obawiałem się, czy to nie za wcześnie na takie wspomnienia. Przekonał mnie argument, że lepiej spisać wspomnienia, póki się ma pamięć (śmiech). Chciałem, żeby to była zabawna książka, nawet jeśli traktuje o poważniejszych problemach, żeby czytelnika rozśmieszała. Mam nadzieję, że tak jest.
Wróćmy do realizacji filmu na Słowacji. Polubił Pan tę Bratysławę? Widziałam w mediach społecznościowych, że żartobliwie opisywał Pan swoje spostrzeżenia, iż ma Pan tu swoją ulicę i nawet cukier nosi Pańskie nazwisko.
Tak, nawet kawiarnia Štúrova przysłała mi do domu całą paczkę cukru, więc kiedy przychodzą goście, dostają go do kawy, a ja się w ten sposób chwalę, jak mnie cenią na Słowacji (śmiech).
Kiedyś Pan mówił, że nie podbija Hollywod czy Bollywod, ale odkrył Pan dla siebie kino czeskie i słowackie.
Powiem pani, że kariera zagraniczna dla aktora jest mało przewidywalna. Przede wszystkim jest ogromna bariera językowa, a my aktorzy przecież językiem się posługujemy. Oczywiście kino zna sztuczki, jak w przypadku „Czerwonego kapitana“, w którym bohater przemawia nie tylko po słowacku, ale nawet z bratysławskim akcentem. Przecież ja, choćbym nie wiem jak się starał, uczył, to takich niuansów nie jestem w stanie wychwycić.
Ale trochę słowackiego Pan się nauczył?
Tak, po dwóch miesiącach zdjęć już się swobodnie dogadywałem. Zwłaszcza po słowacku, bo czeski jest dla nas trudniejszy. Ale muszę powiedzieć, że to, co się za danym słowem kryje, jaka jest jego pełnia znaczeń, jak wykorzystać je do aluzji, dowcipów, to już wyższy poziom znajomości języka.
Dlatego czasami czułem się pozbawiony dużej części moich możliwości. W Polsce na planie filmowym czasami my, aktorzy, udoskonalamy dialogi, podpowiadamy, że rezygnacja z danego słówka czy jego zmiana spowoduje, że kwestia będzie brzmiała lepiej. Tutaj tego nie mogłem robić.
W Pana ocenie to mniej twórcza praca?
Grałem tylko to, co zostało napisane, ale muszę powiedzieć, że z pomocą przychodzili mi słowaccy aktorzy, zwłaszcza pani Kronerová, strażniczka czystości języka słowackiego. To ona mi dawała uwagi, co jak akcentować.
Czy to oznacza, że już Pan nie marzy o karierze międzynarodowej? Co z Hollywood?
Kariera międzynarodowa bardziej szuka człowieka niż człowiek jej. Ja parę tygodni posiedziałem w Los Angeles, byłem na paru spotkaniach z producentami i myślę, że gdybym wszystko postawił na jedną kartę, to pewnie bym jakoś tam pracował, coś robił. Ale obawiam się, że nie realizowałbym się tak bardzo artystycznie i zawodowo, jak to mogę robić w Polsce, wybierając sobie projekty, filmy, w których chcę grać. Tam musiałbym brać wszystko, co dają, dlatego się nie zdobyłem na ten krok.
Wiele propozycji w Polsce Pan odrzuca?
Bardzo dużo. Więcej odrzucam, niż przyjmuję.
Ze Słowacji lub Czech też Pan coś odrzucił?
Nie, potraktowałem to jako swoją szansę i rzeczywiście traf chciał, że ze Słowakami i Czechami miałem najwięcej styczności. Najpierw pracowałem z operatorem Martinem Štrbą, który robił zdjęcia do filmu „Chłopaki nie płaczą“, później nawiązałem przyjaźnie z Zuzką Fialovą i Jiřím Machačkiem podczas kręcenia filmu „Wino truskawkowe“.
Pański tato, Jerzy Stuhr, podobno w rodzinie jest nazywany Dominatorem, ponieważ lubi być w centrum zainteresowania, opowiadać dowcipy. Odziedziczył to Pan po nim?
Nie, ja jestem zupełnie innej konstrukcji psychicznej i towarzyskiej. Czasem zdarza się, że bywam duszą towarzystwa, ale częściej jestem obserwatorem i w gronie najbliższych bywam milczkiem. Tutaj, podczas premiery, odpowiadam na pytania, co oznacza wywiady, spotkania z publicznością, z kolegami z planu, czyli gadanie, gadanie… Kiedy przychodzę do domu, zamykam usta i delektuję się ciszą.
Doczytałam się, że w przygotowaniu jest nowa seria kultowej bajki o Misiu Uszatku i że Pan mu użycza głosu, zaś zajączek ma mówić głosem Czesława Mozila.
Tak, na razie nagraliśmy zajawkę, która jest zrobiona głównie po to, by producent zebrał finanse. Scenariusz jeszcze powstaje. Myślę, że to śpiew przyszłości. No ale to dla mnie duże wyzwanie, by zmierzyć się z wielką legendą – Mieczysławem Czechowiczem – który przecież wspaniale czytał tę bajkę. On ożywiał swoim głosem wszystkie bajkowe postaci, od Misia po mamę Prosiaczka.
O co by Pan siebie zapytał, gdyby był na moim miejscu?
To mnie pani zażyła (śmiech). Najchętniej bym zapytał słowackich widzów, czy oni tutaj tego Polaka zaakceptują. Jeżeli sprawdzę się w ich ocenie, to kto wie, może to nie będzie moja ostatnia przygoda tutaj?
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik