Z „nieludzkiej ziemi”

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Moja droga do Archangielska była nietypowa jak na polskie losy. W naszej historii i świadomości to miasto jest jednym z symboli „nieludzkiej ziemi”. W latach czterdziestych zesłano tu dziesiątki tysięcy Polaków. Wielu zostało w tej ziemi na zawsze. Tymczasem dla mojej rodziny, wówczas zwykłych obywateli Związku Radzieckiego, było to kolejne miejsce zamieszkania i pracy.

 

Litewski ślad

Wszystko zaczęło się na Litwie, skąd pochodzą moi rodzice – tata, syn Polaka i Rosjanki, mama, Polka z dziada pradziada. Powojenna zmiana granic sprawiła, że stali się obywatelami sowieckiej Litwy. Do dziś pozostaje tajemnicą, dlaczego rodzina mamy nie zdecydowała się na repatriację. Wystawiono im już wszystkie niezbędne dokumenty – niektóre z nich przechowujemy w rodzinnym archiwum – wystarczyło tylko spakować dobytek i wyjechać w nieznane. Zostali. Może dlatego, że tu był ich dom?

Mama do dziś wspomina powojenną biedę. Jedną parę butów, które nosiła na zmianę z siostrą, kawałek chleba i słoniny, które brała na długą drogę do szkoły. Lubiła się uczyć, marzyła o medycynie. Pierwszym krokiem w tym kierunku było podjęcie nauki w średniej szkole medycznej. W planie były studia, jednak choroba nie pozwoliła na realizację tych marzeń.

Poznała tatę, młodego przystojnego oficera Armii Czerwonej. Pobrali się i dwoje Polaków zaczęło dzielić los setek milionów obywateli wielonarodowego Związku Radzieckiego. Nikt ich nie pytał, gdzie chcą mieszkać. Młodych małżonków z dobytkiem mieszczącym się w kilku walizkach wysłano w daleką drogę.

 

Znad Oceanu Spokojnego przez Kałmucję na wyspę Kołgujew

Po siedmiu dniach jazdy pociągiem wysiedli na brzegu… Oceanu Spokojnego.

Wraz z siostrą przyszłyśmy na świat w Kraju Chabarowskim. Oczywiście nic nie pamiętam z tamtych czasów. Nie mogę się jednak nadziwić rodzicom, jak wytrzymali wśród obcych, tak daleko od domu i Litwy. Mama wspomina dziś te czasy z łezką w oku. Cóż w tym dziwnego, to była jej młodość…

Po kilku latach oficer otrzymał nowy przydział. Wraz z nim jego żona i dwie małe dziewczynki. Tym razem musieliśmy się przenieść tysiące kilometrów na zachód, gdzieś w bezkresne kałmuckie stepy, rozciągające się między morzami Czarnym i Kaspijskim.

Lecz Kałmucja to jeszcze nie koniec świata. Radziecki oficer i jego rodzina mogą służyć ojczyźnie wszędzie. Następny rozkaz rzucił nas na północ. Trzeba się dobrze przyjrzeć mapie Arktyki, żeby na Morzu Barentsa odnaleźć wyspę Kołgujew. Tu miał być nasz kolejny dom.

Okazało się, że stepy Kałmucji nie były takie złe, bowiem przynajmniej miały horyzont. Na Kołgujewie zasłaniały go mgły na przemian ze śnieżnymi zawiejami.

 

Tęsknota za cukierkiem

Było nas kilkoro małych dzieci. Nasi koledzy w miastach i wioskach wspaniałego państwa robotników i chłopów mieli huśtawki i zjeżdżalnie na placach zabaw. My miałyśmy białe niedźwiedzie, które podchodziły i z ciekawością nas oglądały. Nigdy nikomu nie zrobiły żadnej krzywdy. Może dlatego, że broniła nas nasza Łajka.

Na wyspie najbardziej tęskniłam za cukierkami. Pojawiały się wraz z rozpoczęciem sezonu nawigacyjnego. Późną wiosną przypływał pierwszy statek i obok całej masy niepotrzebnych rzeczy, którymi zajmowało się wojsko, przywoził dla nas cukierki. Już nigdy potem żadne słodycze tak mi nie smakowały. Wraz z końcem sezonu kończyły się cukierki. Jedyną łączność z Wielką Ziemią zapewniały helikoptery, a nikt przecież nie zamierzał ich obciążać cukierkami.

 

Czarodziejskie polskie klimaty

Z tej pustej, niegościnnej krainy, w której rosły tylko kępki rachitycznych karłowatych brzózek, jeździliśmy na wakacje do krainy czarodziejskich borów, tajemniczych jezior, zielonych pól i krystalicznie czystych rzek. Na Litwę. Każde lato spędzałam u babci. U babci, to znaczy w Polsce, uczyłam się języka i tradycji. Potajemnie zostałyśmy wraz z siostrą ochrzczone. Dla oficera Armii Czerwonej udział w takiej ceremonii oznaczał koniec kariery.

Potajemnie obchodziliśmy też katolickie święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Kiedy byłam mała, dziwiłam się, dlaczego te radosne święta są takie skromne, cichutkie, bez znajomych. Było mi nawet smutno, bo wtedy nie wiedziałam, że nam po prostu nie było wolno ich obchodzić…

Z językiem też nie było wcale tak łatwo. Ludzie w tamtych stronach od wieków mówią „po prostu”, czyli mieszanką polsko-litewsko-rosyjsko-ibógwiejaką. Do znaczenia wielu słów musiałam dotrzeć sama. Pamiętam, jak kiedyś, chcąc pomóc babci myć naczynia, powiedziałam: „Babciu, daj, umyję ci psudę”. Ot, wymyśliłam sobie, że polskie „naczynia” powinny nazywać się podobnie jak rosyjskie „pasuda”.

 

Archangielsk

Koniec wakacji i powrót na mroźny, niegościnny Kołgujew. Na szczęście nie było tam szkoły, więc do pierwszej klasy poszłam na Litwie. Do drugiej w miasteczku Miezeń, leżącym daleko na północy, na granicy tundry i tajgi. Potem kolejna przeprowadzka i trzecią klasę rozpoczęłam w Archangielsku, który na długie lata stał się moim miastem. Tu skończyłam szkołę, studia i tu przez lata pracowałam w moim ukochanym zawodzie wykładowcy uniwersyteckiego.

 

Wewnętrzna podróż na „Wyspę szczęścia”

Lecz zanim to wszystko nastąpiło, odbyłam swoją wewnętrzną podróż do Polski. Oczywiście o prawdziwym wyjeździe nie mogłam nawet marzyć. Byłam przecież córką radzieckiego oficera. Z zazdrością czytałam listy swojej koleżanki z Litwy, która jeździła już do Polski. Podczas wakacji oglądałam przywiezione stamtąd cudowne rzeczy. Wśród nich była książka „Wyspa szczęścia”.

Wiedziałam, że jest o miłości, i tak bardzo chciałam ją przeczytać, że nie było innego wyjścia, jak nauczyć się czytać po polsku. Babcia pięknie wykaligrafowała mi alfabet i wytłumaczyła, jak czytać te wszystkie dziwne litery z ogonkami i kreskami. I stało się! Od tamtej pory czytam po polsku. Pokochałam polską poezję.

W szkole w Archangielsku było mi nawet żal koleżanek i kolegów, którzy nie mogli jej poznać tak jak ja. Polska i jej kultura przyszła do mnie poprzez książki. Dzięki nim poczułam się Polką, a dzięki rodzicom w radzieckim dowodzie osobistym w rubryce „narodowość“ miałam wpisane: „polska“.

 

Odkrycie innych Polaków

Nadszedł pamiętny rok 1991. Zniknął Związek Radziecki. Skądś dowiedziałam się, że z Petersburga przyjedzie do nas, na północ, polski ksiądz i odprawi mszę. Poszłam na nią i odkryłam, że w Archangielsku są Polacy. Poznałam ludzi, którzy tak jak i ja interesowali się Polską i jej kulturą. Niespodziewanie dla mnie samej okazało się, że w całym mieście to ja mówię po polsku najlepiej. I tak rozpoczął się mój długi romans z Polonią.

To były w Rosji zupełnie inne czasy niż dziś. Lata dziewięćdziesiąte nie zapisały się w pamięci Rosjan najlepiej. Było biednie, głodno i niebezpiecznie, lecz były to czasy wolności i swobody działania, a władze były otwarte na różne inicjatywy obywatelskie.

 

Pierwsza konfrontacja

Pierwszy raz zawitałam do Polski w roku 1995 jako opiekunka dzieci na polonijnych koloniach. Najbardziej obawiałam się momentu konfrontacji z… językiem polskim. Bałam się otworzyć usta. Co innego być najlepszą tam, gdzie nikt nie mówi poprawnie, a co innego tu, gdzie wszyscy mówią po polsku. Przełamałam się dopiero po dwóch tygodniach. Było ognisko, zabawa, coś dla kurażu i nagle… popłynęła ze mnie polszczyzna.

 

Złowrogi cień

Z czasem zostałam prezesem Archangielskiej Organizacji Polonijnej. Dużo zrobiliśmy dla zbliżenia Polski i Rosji. Propagowaliśmy polską kulturę wśród mieszkańców północy, organizowaliśmy kursy językowe, współpracę naukową. Ze wszystkich sił staraliśmy się unikać polityki, lecz polityka o nas nie zapomniała.

Kłopoty się zaczęły, gdy jako organizacja zajęliśmy się poszukiwaniem śladów polskich zesłańców. Trafiło ich tutaj ponad 50 tysięcy i z każdego zakątka naszego obwodu – który jest wielkości Francji – dochodziły do na sygnały o polskich cmentarzach, grobach, krzyżach.

Rozpoczęliśmy poszukiwania, staraliśmy się dotrzeć do archiwów. Udało się nam postawić trzy pomniki, kilka krzyży, uporządkować cmentarze. Lecz to nie były już lata dziewięćdziesiąte. Nad naszą działalnością pojawił się złowrogi cień służb specjalnych. W lokalnej prasie ukazały się napastliwe artykuły. Coraz trudniej było działać. Nasi członkowie, będący na państwowych posadach, odsuwali się od Polonii.

 

Repatriacja

Pierwsza myśl o repatriacji pojawiła się – co znamienne – podczas podróży do Smoleńska na uroczystości katyńskie w roku 2010. Decyzja nie przyszła łatwo. W Rosji przeżyłam ponad trzydzieści lat. Tu mam rodzinę, przyjaciół, tu chodziła do szkoły moja córka.

Mimo wszystko zdecydowałam się. Od trzech lat jesteśmy w Polsce. Realizuję swoje marzenia – zajmuję się pracą naukową, robię doktorat na jednej z warszawskich uczelni. Naszym domem jest akademik. Córka przechodzi trudny wiek dojrzewania i stara się oswoić z nową rzeczywistością.

Dziś nie mam już złudzeń. Nie tak miało być. Przekonałam się, że codziennego szarego życia nie zbuduje się z wielkich idei, z Polski, z jej historii, z obietnic i nadziei…

Albina JegorowaArchangielsk

MP 7-8/2015, MP 9/2015