KINO OKO
Albo jestem potwornie naiwna, albo głupia, albo jedno i drugie, ale wciąż czekam na dobrą komedię romantyczną made in Poland. Myślą Państwo, że komedia romantyczna z założenia nie może być dobra?
Owszem, nie jest to gatunek kinowy, w którym przeważają przykłady wybitne, ale skoro można było nakręcić „Cztery wesela i pogrzeb”, „Amelię”, „Bezsenność w Seattle” czy „Damę za burtą”, to znaczy, że stworzenie rozrywki lekkiej, ale na poziomie, nie jest równoznaczne z misją niewykonalną. Czekam więc, czekam, ale cudu w polskim kinie doczekać się nie mogę.
Na moje nieszczęście Ryszard Zatorski postanowił popełnić kolejne dzieło, które doprowadziło mnie na skraj rozpaczy. Nie tylko wyreżyserował „Dzień dobry, kocham cię“, ale także przyłożył rękę do scenariusza, w którym poległ sromotnie w towarzystwie Joanny Wilczewskiej. To, co mogłabym wybaczyć reżyserowi, tego scenarzyście nie wybaczę!
Bo gdy scenariusz jest płytki jak brodzik w hotelu dwugwiazdkowym, nudny i przewidywalny, a dialogi żenujące, to choćby reżyser stawał na rzęsach i klaskał stopami, filmu uratować się nie da. Tak jest i w tym przypadku. Szymon, młody lekarz (Aleksy Komorowski), jadąc na rowerze widzi jadącą na rolkach Basię (Barbara Kurdej-Szatan).
Tylko na siebie spojrzeli i bach! Już mamy miłość wielką, prawdziwą i do grobowej deski. Pogadali chwilę o przysłowiowej d…. Maryni, a my wiemy, że w powietrzu wisi ślub i dwójka dzieci w domku z ogródkiem.
Bohaterowie jak z katalogu meblowego – ona urocza blondyneczka, on przystojny jak model. Oboje z tej wielkiej miłości błędnie zapisują swoje numery telefonów, do tego pojawia się podejrzany cwaniak w czerwonym mustangu i katastrofa murowana.
Przez cały film on szuka jej, a ona szuka jego. Oczywiście szukają się nad wyraz błędnie, a ich poczynania są tak nielogiczne, że dwójka przedszkolaków sprawniej przeprowadziłaby akcję poszukiwawczą.
Akcja dzieje się we współczesnej Warszawie, która – choć wizualnie prezentuje się u Zatorskiego jak wycięta z kolorowego magazynu dla kobiet – to wydaje się bardzo maleńką pipidówką, bo jak w „Modzie na Sukces“ jest tu tylko jedna siłownia, jedna knajpka, jeden sklep jubilerski i wszyscy bohaterowie ciągle wpadają na siebie właśnie w tych miejscach.
Do tego cała Warszawa jeździ tylko citroenami i namiętnie o każdej porze dnia pije kwas chlebowy. Ewidentnie w Polsce nie mamy jeszcze specjalistów od lokowania produktów, ba, ta sztuka nawet jeszcze nie zaczęła raczkować.
Dialogi słabiutkie, gra aktorska żenująca, wszystko przypomina jakiś serial z Polsatu. Tylko że serial rządzi się swoimi prawami, innymi od kinowych. O tym pan reżyser chyba zapomniał i przeniósł format telewizyjny na wielki ekran, w wyniku czego powstała nieśmieszna komedia pomyłek z drewnianym serialowym aktorstwem, gdzie Komorowski jakby czytał z kartki, Kurdej-Szatan powtarza miny z reklamy telefonii komórkowej, a reszta wygłupia się, jakby grała w kabarecie.
Jest jeden wyjątek i byłabym nieuczciwa, gdybym o nim nie wspomniała. Moim światełkiem, dzięki któremu przetrwałam nudną podróż w tunelu, jest Paweł Domagała w roli Lucka, gamoniowatego kumpla głównego bohatera. Jest to niewątpliwie perełka, wyróżniająca się osobowością i grą aktorską.
Domagała jako jedyny stworzył rolę i niespodziewanie stał się najciekawszą postacią filmu. Niestety jeden aktor w nawet najgenialniejszej roli drugoplanowej filmu nie uratuje.
Cóż, w naiwności i wierze w polskich twórców, pozostaje mi nadal czekaćna śmieszną komedię romantyczną.
Magdalena Marszałkowska