ROZSIANI PO ŚWIECIE
„Sajgon!“ w polskim języku mówionym oznacza ‘bałagan, bezład, brak organizacji’. Czy prawdziwy Sajgon to rzeczywiście nieład? Sprawdzam to sama na własnej skórze, bowiem przed pięciu laty podjęłam wyzwanie, by zamieszkać w Wietnamie.
„Good morning Vietnam!“
Sajgon to dawna nazwa największego miasta Wietnamu, który obecnie nazywa się Ho Chi Minh. Do Wietnamu wygnały mnie sroga zima i śnieg po pas, które przeżywałam w Trójmieście. Nie była to moja pierwsza przeprowadzka, wcześniej już mieszkałam ponad dwa lata poza granicami Polski i nadal chciałam odkrywać nieznane miejsca, szczególnie te, gdzie jest więcej słońca.
Po Australii i Indiach propozycja zamieszkania w Wietnamie, którą otrzymałam od mieszkającej już tam koleżanki, wydała mi się atrakcyjna. To właśnie ta koleżanka zasugerowała, bym posłała swoje CV do szkoły, w której pracowała i która potrzebowała nauczyciela angielskiego. I tak po trzech rozmowach kwalifikacyjnych, w marcu 2010 roku wylądowałam w Ho Chi Minh City.
O Wietnamie wiedziałam niewiele. Jedyne skojarzenie, które mi przychodziło do głowy z tym krajem, to film „Good morning Vietnam” z Robinem Williamsem. Ale właśnie dlatego podróże są piękne, bowiem uczą, pozwalają odkrywać i doświadczać nowych przeżyć.
Miękkie lądowanie
Początki nie były trudne. Pracę miałam przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy, co zdecydowanie redukowało stres związany z pobytem w nowym miejscu. Mogłam też liczyć na wsparcie wspomnianej już koleżanki, dla której Sajgon był domem od kilku miesięcy, więc mnie dużo łatwiej było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. To koleżanka prowadziła, a raczej woziła mnie motorem po ulicach Sajgonu, pokazując gdzie się jada, robi zakupy i imprezuje. Jej przyjaciele stali się także moimi nowymi znajomymi, a jeden z nich jest teraz moim bliskim przyjacielem.
Jednośladem
Pierwsze zaskoczenie to duża liczba motocykli na ulicach. Motocykl bowiem jest tu najpopularniejszym środkiem transportu. Pięcioosobowa rodzina podróżująca na jednym motorze, kierowca przewożący materac czy z lodówkę to codzienne widoki. Mnie zajęło kilka miesięcy zanim zdecydowałam się na samodzielną jazdę tym dwukołowym pojazdem.
Początkowo korzystałam z Xe Om’a, pana na motorze, który był moim taksówkarzem, tyle że na motorze. Xe Om jest tańszy od zwykłej taksówki i szybszy – dużo łatwiej manewruje się motorem niż samochodem, szczególnie w korkach, na chodniku czy jadąc pod prąd. W pewnym momencie miałam nawet swojego prywatnego Xe Om’a, który czekał na mnie przed i po pracy.
Ostatecznie współlokatorzy przekonali mnie, bym sama wsiadła na motor, szczególnie, że większość obcokrajowców świetnie sobie z tym radzi. Przy liczbie pojazdów na wietnamskich ulicach, wśród których dominują motocykle, jazda nimi jest bezpieczna. Tu nie da się jechać szybciej niż 40 km/h. Warto jednak pamiętać, że zielone, żółte i czerwone światła oznaczają dokładnie to samo, czyli „jedź”.
No, chyba że za skrzyżowaniem czeka policja – wtedy i tylko wtedy przestrzegane są zasady ruchu drogowego. Wówczas też widać, jak nagle wszyscy zwalniają, a nawet się zatrzymują. Podczas jazdy najważniejsza jest jednak pełna koncentracja – nigdy nie wiadomo, skąd ktoś wyjedzie. Wietnamczyk na drodze zawsze się gdzieś spieszy i nigdy nie martwi się o pozostałych użytkowników dróg.
Po kilku lekcjach wieczorową porą, gdy ulice są spokojniejsze, choć nigdy puste, coraz swobodniej czułam się w roli kierowcy. Do tego stopnia, że obecnie rzadko kiedy ruszam się gdzieś bez motocykla.
Z peleryną pod pachą
Motocykl jest tu bardzo przydatny, ale co robić, kiedy pada. A w Sajgonie pada dość często i dużo – od maja do listopada. Mimo nieprzyjaznej aury motor pozostaje głównym środkiem transportu, należy jedynie bacznie obserwować niebo, by wiedzieć, kiedy wyjść z pracy czy domu, aby zdążyć przed deszczem. No i zawsze warto mieć przy sobie pelerynę przeciwdeszczową, taką do kostek.
Tylko wtedy, kiedy woda sięga po kolana, przeczekuje się ulewę w suchym, bezpiecznym miejscu. Pora deszczowa nauczyła mnie, by zawsze mieć coś do jedzenia w lodówce. Spotkania czy kolacje ze znajomymi odwoływane z powodu deszczu to norma. Mimo niedogodności pogodowych to jazdy na motocyklu chyba będzie mi brakować najbardziej, gdy już zakończę swoją przygodę z Wietnamem.
Sajgonki i inne
Wspomniałam o lodówce, święcącej pustkami, więc chyba czas się wytłumaczyć. Do tej pory rzadko w życiu gotowałam, bo nie musiałam. Na studiach jedzenie w słoiczki pakowała mama, w Indiach razem z współlokatorami jedliśmy zwykle coś lokalnego, a w Australii mieszkałam z kucharzem. Wietnam też nie rozbudził we mnie umiejętności kulinarnych, bo zjeść można tu tanio i pysznie w lokalnych restauracjach.
Wietnamskie przysmaki są niedrogie, szczególnie te, konsumowane na ulicy. Świeże lub smażone sajgonki, zupka Pho, placek Ban Xeo, czy wszelkie połączenia warzyw z różnymi makaronami i mięsem to potrawy w cenie mniej więcej 60 000 dongów (około 3 dolarów). Oczywiście lokalne restauracje również istnieją i jedzenie tam jest równie pyszne, choć trochę droższe. A gdy już wietnamskie smaki się znudzą, to pozostaje cała gama innych. Nietrudno znaleźć restauracje, oferujące przysmaki kuchni włoskiej, francuskiej, hinduskiej czy meksykańskiej.
„Sajgon!“ w polskim języku mówionym oznacza ‘bałagan, bezład, brak organizacji’. W poprzednim odcinku starałam się znaleźć odpowiedź na pytanie, czy prawdziwy Sajgon to rzeczywiście nieład. Oto dalszy ciąg moich doświadczeń, związanych z pobytem w Wietnamie.
Tęsknota za polskimi smakami
Sajgon ma naprawdę sporo do zaoferowania pod względem kulinarnym. Z tego powodu ja nie gotuję prawie wcale. Prawie, ponieważ zdarza mi się zatęsknić za polskimi smakami i wtedy serwuję sobie racuchy z jabłkami. Niedawno odkryłam w końcu (po pięciu latach poszukiwań) biały ser i przetestowałam, czy nadaje się na pierogi ruskie.
Do babcinych było im daleko, ale okazały się jadalne, więc będzie to nowa pozycja w moim skromnym menu. Skoro już mowa o polskich smakołykach, to wspomnę, które polskie artykuły można kupić w Wietnamie. Pierwszym produktem, który odkryłam, były ogórki konserwowe Krakusa. Mała rzecz, a cieszy! Przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia trafiłam również na śliwki w czekoladzie, michałki i marcepan.
W większych sklepach, w dziale z alkoholami stoją wódki – Wyborowa i Żubrówka, a w wietnamskich dyskotekach na stołach często pojawia się Belvedere. Niewiele jest tych naszych produktów, dlatego skarbem są odwiedzający nas goście z Polski albo któryś ze znajomych Polaków, wracający do Wietnamu.
„Szła dzieweczka do laseczka”
Polaków w Sajgonie jest około stu. Spotykamy się regularnie co tydzień na piwku, by poplotkować w rodzimym języku. W poprzednich latach udało się nam zorganizować również większe przedsięwzięcia: wspólnie świętowaliśmy Dzień Niepodległości i 3 Maja. Otrzymaliśmy także wsparcie naszej ambasador Barbary Szymanowskiej, która specjalnie przyleciała na tę okazję z Hanoi, gdzie znajduje się polska ambasada.
Podczas tych większych spotkań gośćmi są również Wietnamczycy, którzy lata temu mieszkali w Polsce i nadal mają sentyment do naszego kraju. Nic nie przebije Wietnamczyków, śpiewających po polsku „Szła dzieweczka do laseczka”!
Pani od rachunków
Polacy rekordziści są w Wietnamie od kilkunastu lat – mają tu rodziny, firmy, a do Polski jeżdżą na wakacje. Mój staż to tylko 5 lat. Był moment, gdy z wydrukowanym CV chodziłam po ulicach Sajgonu, szukając pracy po tym, jak nie zgodziłam się na przeniesienie mnie przez poprzedniego pracodawcę do małej mieściny, oddalonej od Sajgonu godzinę drogi. Nie poddałam się. Pobyt w Azji nauczył mnie, że prędzej czy później wszystko się jakoś ułoży, a pracę można znaleźć nawet przy piwie, w towarzystwie nowopoznanych osób.
Obecnie od czterech lat uczę przedmiotów rachunkowych na Uniwersytecie Australijskim, który ma siedzibę w Hanoi i Sajgonie. Muszę przyznać, że bycie nauczycielem daje dużo więcej satysfakcji niż bycie księgową. Dobre wynagrodzenie i niskie koszty utrzymania w Wietnamie sprawiają, że żyje się tu łatwo i wygodnie.
Salony piękności
Szczególnie wygodnie i przyjemnie jest w salonach piękności, których jest w Wietnamie mnóstwo. Moje pierwsze doświadczenie było jednak trochę stresujące – chciałam tylko umyć włosy, a tu nagle wymasowano mi kark, ramiona i ręce. Leżąc na kozetce, zastanawiałam się, ile te przyjemności będą mnie kosztować.
Ostatecznie zapłaciłam tyle, ile było w cenniku za mycie włosów, więc dodatkowe usługi były tylko miłym bonusem i, jak się okazało, normą w Wietnamie. A cena, całkiem przyzwoita… Za godzinny masaż relaksacyjny całego ciała z użyciem gorących kamieni, za manicure i pedicure, mycie włosów z przycięciem końcówek płaci się tu 15 dolarów z napiwkiem!
Działa mowa ciała
Nie zawsze jest jednak tak kolorowo. Coś, co przeszkadza mi tutaj najbardziej, to bariera językowa. I choć coraz więcej młodych Wietnamczyków mówi po angielsku, wizyty w restauracjach czy sklepach nadal mogą być frustrujące. Próbowałam nauczyć się wietnamskiego. Chodziłam nawet na lekcje, ale ponieważ jest to język tonalny, wystarczy, że wypowiem słowo ze złym akcentem i już mówię zupełnie o czymś innym. A Wietnamczycy raczej nie starają się zrozumieć obcokrajowca. Pozostaje więc angielski i mowa ciała. I to – póki co – działa.
Ciemne strony
Wietnam ma też swoje ciemne strony. Mimo że jest to kraj bardzo bezpieczny, nagminne są tutaj kradzieże. Chyba nie znam nikogo, komu choć raz nie skradziono portfela, torebki czy telefonu. Ulice Sajgonu pod tym względem nie są przyjazne, szczególnie w okolicach, gdzie jest więcej turystów.
Wietnam to raj dla mężczyzn, kobiety singielki tu raczej singielkami pozostaną, gdyż mają małe szanse na zamążpójście w porównaniu z Wietnamkami – szczupłymi, zgrabnymi, drobnymi dziewczynami o nienagannej cerze i pięknych długich włosach. Wietnamczycy z kolei to mężczyźni raczej niewysocy, również bardzo szczupli, chyba niekoniecznie w typie Europejek, a co ważniejsze – zupełnie niezainteresowani bliższymi znajomościami z ekspatkami.
Własna krawcowa
Wygląd Wietnamczyków jest również przyczyną problemu zupełnie innej natury… W Polsce zazwyczaj noszę rozmiar M, tutaj nie mieszczę się w nic. Zatem po staniki latam do Polski, resztę szyje mi wietnamska krawcowa. Panie w tej branży są tutaj naprawdę świetne. Kopiują moje stare ubrania albo tworzą nowe dzieła, patrząc na pokazane im zdjęcia. Ja znajduję materiał i wybieram krój, reszta w rękach zdolnej krawcowej.
Cena jest bardzo korzystna – za uszycie sukienki, łącznie z kupnem materiału, płacę jakieś 12-15 dolarów. A najfajniejsze jest to, że strój jest jedyny w swoim rodzaju. Bluzka ze zdjęcia, z którego się do Was uśmiecham, kosztowała mnie u krawcowej 5 dolarów i nigdy nie widziałam podobnej.
Kochać i nienawidzić
Wietnam to miejsce, które się kocha i nienawidzi. Ma swoje plusy i minusy, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Gdy pobyt tutaj zaczyna dokuczać, należy szybko wybrać się do Polski, odwiedzić rodzinę i przyjaciół, by zatęsknić za Azją i wrócić w te strony.
Azja uczy cierpliwości, akceptacji i pozytywnego nastawienia. Są rzeczy i sytuacje, których nie da się zmienić, należy więc je zaakceptować i cieszyć się tym, co przyjemne i pozytywne. A sporo tu tego, więc zapraszam do Wietnamu!
Anna Semmerling, Wietnam