KINO OKO
Robert Gliński, reżyser wspaniałego filmu „Cześć Tereska”, podjął się sfilmowania kultowej powieści Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec”. Odwagi panu Glińskiemu odmówić nie można, bo przecież tego typu wyzwania plasują się w kategorii „to się nie może udać”.
Po pierwsze, dotykanie klasyki z kanonu lektur szkolnych jest zawsze ryzykowne, bo krytyka i publiczność z góry zakładają, że znowu ktoś chce zarobić kasę na młodzieży, która tłumnie uderzy do kas biletowych tylko dlatego, żeby uniknąć czytania książki lub aby udać się z całą szkołą na seans i zwiać z lekcji matematyki. Po drugie, temat II wojny światowej to w Polsce wciąż grząski grunt.
Z jednej strony chcemy prawdy historycznej, a nie ciągłej propagandy mesjanistycznej, z drugiej strony chcemy jednak potwierdzenia, że ślepe bohaterstwo i romantyczna postawa patriotyczna leżą w naszej naturze i warto rzucać się z szabelkami na czołgi. Tak już mamy, że lubimy się ponaśmiewać z patosu i przegiętej do granic możliwości martyrologii w polskim kinie, jednak gdy na ekranie zobaczymy żołnierza AK, dłubiącego w nosie, zalewa nas fala oburzenia, bo przecież to bohater narodowy, bo szargać historii nie wypada etc.
Gdy pojawiają się pierwsze zapowiedzi nowego polskiego filmu o tematyce wojennej, który dodatkowo jest ekranizacją lektury szkolnej, zacieram ręce z radości i wyczekuję, co to będzie. W przypadku „Kamieni na szaniec” skandal był, jakby od początku, zaprogramowany. Prawicowe środowiska jeszcze przed premierą zarzucały reżyserowi przeinaczanie faktów, nieznajomość historii i wprowadzenie do filmu seksu, którym młodzież w czasie wojny się przecież nie zajmowała!
Związek Harcerstwa Polskiego uznał filmową adaptację za obraźliwą i szargającą pamięć bohaterów. Tymczasem w filmie seksu nie ma! Raz widzimy pocałunek dwojga młodych ludzi, a raz jesteśmy obserwatorami sceny, gdy para budzi się razem w łóżku. Ot i tyle. Wiele hałasu o nic. Rozumiem, że prawdziwy polski harcerz jest czysty jak łza i w mowie, i w uczynkach, ale żeby z pocałunku i kołdry robić szarganie świętości? A może chodziło o pacyfistyczne, antywojenne przesłanie filmu?
Gliński pokazuje, iż nie ma nic pięknego w umieraniu młodych ludzi, zadaje pytania, gdzie jest granica pomiędzy bohaterstwem a naiwnym, ślepym uporem. Bohaterowie „Kamieni…” nie giną w chwale i glorii, czasem dopada ich zbłąkana kula, giną, bo mają wadliwą broń, zacinające się pistolety, których nie potrafią obsługiwać, a sami nie są odpowiednio wyszkoleni. Ale mają hart ducha i nieopanowaną wolę walki. Reżyser odszedł od bogoojczyźnianego banału i przedstawił nam swoją, współczesną interpretację powieści Kamińskiego.
Dla mnie to duży plus. Wizualnie film prezentuje się fantastycznie, co jest niewątpliwie zasługą operatora Pawła Edelmana. W niezwykłym napięciu przedstawiona akcja pod Arsenałem oraz drastyczne, bardzo poruszające sceny torturowania Rudego (świetny Tomasz Ziętek) to niewątpliwie największe atuty filmu. Dobrze, że główne role Rudego i Zośki (Marcel Sabat) zagrali aktorzy o mało znanych twarzach. Obaj okazali się bardzo przekonujący. Mniej przekonująca jest zaś relacja między postaciami przez nich odtwarzanymi.
Brak w niej głębi przyjaźni i właściwie nie wiadomo, dlaczego Rudy był aż tak ważny, że Zośka ryzykował dla niego życie swoje i innych. To już jednak błąd czy też brak, wynikający ze scenariusza, który jest najsłabszą stroną filmu. W ogólnym podsumowaniu
„Kamienie…” to bardzo dobry film gatunkowy, opowiadający o młodości, przyjaźni i życiu w zawierusze wojennej. Nikt nie stawia tu pomników Szarym Szeregom, a bohaterowie ukazani sąjako normalni ludzie. Film może nie jest wybitny, ale trzyma w napięciu, porusza, a momentami nawet chwyta za gardło. Warto go obejrzeć.
Magdalena Marszałkowska