Ponad pół wieku z Tercetem Egzotycznym

 WYWIAD MIESIĄCA 

„Jak dobrze, że dzwoni pani teraz. Jeszcze zdążą państwo zobaczyć i sfotografować pamiątki Tercetu Egzotycznego, zanim je oddam do muzeum“ – zareagowała na moją prośbę o udzielenie wywiadu Izabella Skrybant-Dziewiątkowska, wokalistka zespołu.

Podczas spotkania w jej wrocławskim domu pokazała nam nie tylko najcenniejsze pamiątki, należące do Tercetu, ale całą kolekcję swoich przepięknych strojów scenicznych, które od 17 sierpnia można podziwiać w Muzeum Tercetu Egzotycznego w Lubiniu (Wielkopolska), powstałym z inicjatywy Stowarzyszenia Oliwskie Słoneczko.

Tercet Egzotyczny to najstarszy polski zespół muzyczny, działający od 1963 roku, wykonujący muzykę w stylu latynoamerykańskim. Założył go Zbigniew Dziewiątkowski, wokalistką została jego żona Izabella, a trzecim członkiem długie lata był Zbigniew Adamkiewicz. Przez około 40 lat Tercet Egzotyczny koncertował z powodzeniem na całym świecie, odwiedzając 49 razy USA. Na swoim koncie ma ponad dziesięć milionów sprzedanych płyt, ponad dziesięć tysięcy koncertów, występy w Carnegie Hall i paryskiej Olimpii oraz 25 płyt studyjnych.

Kiedy w 2001 roku umarł Zbigniew Adamkiewicz, a pół roku później Zbigniew Dziewiątkowski, Izabella Skrybant nie rozwiązała zespołu, tylko zaprosiła do współpracy dwóch nowych muzyków – basistę bluesowego Włodzimierza Krakusa i gitarzystę jazzowego Janusza Konefała.

Prezydent RP Bronisław Komorowski przyznał Izabelli Skrybant–Dziewiątkowskiej Złoty Krzyż Zasługi, a minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski medal Gloria Artis.

Spotykamy się w przededniu otwarcia Muzeum Tercetu Egzotycznego, którego jest Pani gwiazdą. To chyba duża satysfakcja dla artysty, kiedy powstaje muzeum poświęcone jego działalności scenicznej?

Tak, ogromna! Nawet nie zdawałam sobie sprawy ze swojego dorobku, dopiero przygotowania do otwarcia muzeum uświadomiły mi, jak wiele osiągnęłam. Organizatorzy przedsięwzięcia przekonywali, że skoro Dolly Parton czy ABBA mają swoje muzea, dlaczego nie mógłby go mieć Tercet Egzotyczny. Zwrócili się do mnie z prośbą o udostępnienie materiałów związanych z działalnością zespołu.

Przekazuję im więc różne swoje kreacje, a jest ich około 50, w tym te najpiękniejsze i najsławniejsze! Udostępniam też plakaty, kapelusze hiszpańskie, meksykańskie, wszystkie nagrania, rękopisy Zbyszka Dziewiątkowskiego, jego gitary, również tę pierwszą, którą kupił za zarobione na Zachodzie pieniądze, nagrody, stare nagrania na szpulach…

 

Zespół w ubiegłym roku świętował swoje 50-lecie. Jak to jest być wiernym jednemu gatunkowi muzycznemu? Wygląda na to, że Pani urodziła się latynoską, ale chyba przez pomyłkę w Polsce?

Attache kubańska powiedziała kiedyś, że nie wierzy, iż moja matka nie miała romansu z Kubańczykiem (śmiech). Mama był wierna całe życie mojemu ojcu!

Pomysłodawcą zespołu był Zbyszek Dziewiątkowski i na początku to on wraz ze Zbigniewem Antkowiakiem tworzyli duet. Ale pewien znajomy im podpowiedział, żeby poszli do operetki wrocławskiej, gdzie występowałam, i zaprosili mnie do współpracy. Zbyszek Dziewiątkowski przyszedł, zobaczył mnie, zachłysnął się, poprosił o spotkanie za kulisami i zaproponował, bym dołączyła do ich zespołu.

Nie od razu byłam zdecydowana, bo rysowały się przede mną duże perspektywy, właśnie w operetce. W podjęciu decyzji pomogła mi rozsądna dyrektor operetki, która uświadomiła mi, że jako wokalistka operetkowa mogę występować do 40. roku życia, a estrada takich ograniczeń wiekowych nie stawia.

 

No i chyba decydujące znaczenie miał repertuar zespołu – te gorące rytmy, które grają w Pani duszy.

Tak, czuję to w każdej cząsteczce ciała.

 

Nigdy nie przyszło znużenie tym repertuarem?

Znużenie przyszło, kiedy zbyt długo śpiewaliśmy piosenkę „Pamelo, żegnaj“. Zmieniłam więc jej aranżacje i śpiewamy ją nadal, ale tylko na bis, podobnie jak pozostałe stare przeboje, bowiem na każdym koncercie najpierw prezentujemy nowe utwory. Ale nagraliśmy też pieśni patriotyczne, które – kiedy zaśpiewaliśmy je w Chicago – tak się spodobały ówczesnemu prezesowi tamtejszej Polonii, że spytał nas, czy jedna z nich nie mogłaby się stać ich hymnem.

Mieliście dobrą rękę do hymnów, bo doczytałam się, że piosenka „Pamelo, żegnaj“ była w latach 60. hymnem więziennym, o czym wspominał przed laty Jacek Kuroń.

Tak, Jacek Kuroń wtedy rozpowszechniał tekst utworu, bo znał go na pamięć, w zamian za papierosy. Pięć lat temu Bogusław Kaczyński (popularyzator muzyki w Polsce, organizator między innymi Europejskiego Festiwalu im. Jana Kiepury – przyp. od red.) ogłosił plebiscyt na piosenkę XX wieku i wygrała właśnie „Pamela“!

 

Zespół często koncertował za granicą. Pamięta Pani pierwszy taki wyjazd?

Szczególnie utkwił mi w pamięci pierwszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Podróżowaliśmy wówczas statkiem Batory wraz z plejadą polskich gwiazd, wśród których byli Lucjan Kydryński, Irena Santor, zespół Partita, Skaldowie… Było nas 30 osób. W ciągu dwutygodniowego rejsu zdążyliśmy się zintegrować, przećwiczyć cały repertuar. W Nowym Jorku zobaczyliśmy zupełnie inny świat.

Mimo że był grudzień, wszystko było oświetlone, miasto przygotowywało się do świąt Bożego Narodzenia. Jakież to wszystko było inne w porównaniu z szarzyzną, panującą wtedy u nas! Poza tym czekało na nas wielu dziennikarzy, którzy dowiedzieli się, że przyjeżdżają ludzie zza żelaznej kurtyny. Potem były koncerty przy wielotysięcznej widowni!

Przed pierwszym występem miałam potworną tremę; ręce mi się trzęsły, nogi uginały, ale kiedy wyszłam na scenę, wszystko opadło, bo od razu był aplauz. Nasz Tercet dostał półroczny kontrakt w Radiu City i jako jedyny polski zespół wystąpił w Carnegie Hall. New York Times się na nasz temat rozpisywał…

 

Tercet Egzotyczny zawsze był barwny, odstawał od szarej, siermiężnej rzeczywistości socjalistycznej. Nie mieli Państwo z tego powodu kłopotów?

Rzeczywiście byliśmy barwni i zza granicy zawsze wracaliśmy z kolejnymi kontraktami. Po pierwszym wyjeździe do USA, kiedy wróciliśmy do Polski, wszystko się zaczęło. Publiczność i media przecież nas uwielbiały, a tu nagle rozpoczęto nagonkę na nas. Po dwu tygodniach mieliśmy ponownie wyjechać do Ameryki, ale złożono nam propozycję współpracy: przyszła do mnie koleżanka, nawet nie wiedziałam, że pracowała w milicji, i namawiała nas, byśmy się zgodzili na podsłuchy, współpracę…

Odmówiliśmy. Jak mogłabym się na to zgodzić! Przecież mój ojciec był w AK, a potem organistą, więc wyrastałam na plebani. Dla mnie zawsze ważne były Bóg, honor, ojczyzna! Na szczęście chłopcy z zespołu byli tego samego zdania.

 

 

Jakie były tego konsekwencje?

Pagart (jedyna istniejąca wtedy w Polsce państwowa agencja reprezentująca artystów – przyp. od red.) nie wydał nam paszportów. Ale Jasiu Wojewódka, menadżer sprowadzający polskie gwiazdy do Stanów Zjednoczonych, postawił warunek, że jeśli Tercet Egzotyczny nie przyjedzie, to inni artyści też nie będą mogli koncertować. Poskutkowało, bo Pagart wtedy na nas najwięcej zarabiał. Ale przyniosło to inne konsekwencje.

 

Polskie media przestały o Was pisać, a jeśli pisały, to negatywnie?

No właśnie. Dopiero po latach ówczesny szef medialny przyznał, że przyszedł rozkaz niszczenia nas w prasie i telewizji. Jedynie szef Polskich Nagrań się nie ugiął, wiedział bowiem, że to dzięki nam firma ma ogromne zyski, ponieważ publiczność nas kochała i kocha nadal. Po 1990 roku zła passa minęła; wszystko się odmieniło po naszym występie na festiwalu w Sopocie. Teraz to nawet w redakcjach w Warszawie są licytacje, kto pojedzie na wywiad ze mną – takie jest zainteresowanie dziennikarzy!

 

Żyliście więc jakby w dwóch różnych światach: w Ameryce uwielbiani, w Polsce napiętnowani. Nigdy nie kusiło Pani, żeby zostać za granicą?

Nigdy. Miałam znakomitą propozycję pozostania na rynku amerykańskim. Nawet chłopcy z zespołu namawiali mnie, bym ją przyjęła i robiła karierę, a oni w tym czasie będą chałturzyć dla Polonii. Nie zgodziłam się.

 

Co tak bardzo Panią ciągnęło do Polski?

Widziałam, jak Polacy są traktowani za granicą. Wiedziałam, że dopóki przyjeżdżamy jako gwiazdy, traktuje się nas poważnie i z szacunkiem, czego efektem był wspominany występ w Carnegie Hall czy udział w największym amerykańskim telewizyjnym show.

 

Nie miała więc Pani kompleksów, że pochodzi z gorszej części świata?

Nie, zawsze byłam dumna z tego, że jestem Polką, i za granicą nigdy nie dałam złego słowa powiedzieć o Polsce. Wszyscy w zespole uważaliśmy, że brudy należy prać w domu. Odmówiliśmy też, kiedy zaproponowano nam współpracę z wywiadem zachodnim.

Teraz mogę patrzeć prosto w oczy każdemu. Wie pani, nawet mnie dokładnie prześwietlono, kiedy politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego chcieli mnie ściągnąć do swojej partii. Odmówiłam, bo ja się na polityka nie nadaję.

 

Zgłaszają się do Pani partie polityczne, by je poprzeć?

Tak, ale ja nie mam ulubionej partii, ja wybieram ludzi.

 

Oszałamiająca kariera powoduje, że człowiek poddany jest wielu próbom. Były takie chwile, które Panią zachwiały?

Matka zawsze mnie przestrzegała, bym mimo największych sukcesów pozostawała sobą. Ale raz zachowałam się nie tak, czego do dziś się wstydzę. Jeszcze za czasów pracy w operetce, po przedstawieniach chodziłyśmy z koleżankami do kawiarni w hotelu Monopol.

Zbierałyśmy monety i liczyłyśmy, na ile kaw czy herbat wystarczy. Po pierwszym powrocie z Ameryki zaprosiłam dziewczyny do Monopolu, rozsiadłam się wygodnie i dla wszystkich zamówiłam whisky. Nigdy jej nie piłam, wcale mi nie smakowała, ale człowiek taki głupi był…

Wiem, że była Pani w Ameryce hołubiona, dostawała bukiety kwiatów z pierścionkami, ale wcześniej zaznała też biedy.

Tak, doznałam wielkiej biedy. Kiedy byłam małym dzieckiem, mama gotowała pokrzywy. Na szczęście mieliśmy też krowę, a tato jako organista towarzyszył księdzu w odwiedzinach u parafian, więc i on czasami dostał trochę pszenicy. Ale był to bardzo piękny okres w moim życiu.

 

A jak to było w tej Ameryce?

Kiedyś Polonia amerykańska była bardzo bogata, dorobiła się. Na przyjazd gwiazd z Polski zawsze urządzano bankiety w dużym stylu, stoły się uginały, a później, po bankiecie, według rozpiski, zapraszano nas do siebie do domów, obdarowywano prezentami. Z pierwszego wyjazdu przywiozłam dwanaście walizek!

 

Nie było problemów na granicy?

Z czasem wyrobiłam sobie pewien układ – przywoziliśmy prezenty, głównie ciuchy, dla żon ważnych osób, które decydowały o tym, czy przez granicę nas przepuszczą. Ja z walizkami zawsze przechodziłam bokiem.

 

To Polonia tak Was obdarowywała?

Wszystkim, czego chcieliśmy. Brali nas na zakupy, za które płacili. Ale były też inne ciekawe zdarzenia. Kiedyś śpiewaliśmy w amerykańskim klubie, do którego przychodził jeden z najbogatszych rzeźników w New Jersey – Ukrainiec. Ten był we mnie zakochany.

 

A co na to mąż?

Nie, nie, bez obaw, ów Ukrainiec był bardzo eleganckim człowiekiem. Po koncercie zaprosił mnie do baru na jeden koniaczek, by wszyscy w lokalu widzieli, że poświęcam mu trochę czasu i zainteresowania. Potem dostałam od niego trzy brylanty, a chłopaków z zespołu wziął na zakupy i kupił im garnitury. Z kolei pewien piekarz przysłał mi bukiet pięknych róż z pierścionkiem.

Historie jak z bajki….

Tak, rozpieszczała nas Polonia. Spotykaliśmy wtedy naprawdę bogatych ludzi. Niestety, większość z nich już poumierała. Teraz ta młoda Polonia jest na dorobku, zagoniona. Owszem, przychodzą na koncerty, chcą się napić kawy, więc ściubią cent do centa. Dziś Polacy inaczej wydają pieniądze.

 

Nadal koncertuje Pani w USA?

Ostatnio koncertowaliśmy tam cztery lata temu, ale chciałabym, żeby nasz kolejny występ, jubileuszowy, pięćdziesiąty w Ameryce, był dużym wydarzeniem

 

Zmienia się Polonia, ale Tercet Egzotyczny przyjmuje tak samo z entuzjazmem?

Z dużym sentymentem, miłością i podziwem, że się pozbierałam po śmierci męża i drugiego Zbyszka, też członka zespołu. Na skutek tych smutnych wydarzeń z tercetu zostałam tylko ja.

 

Ale podniosła się Pani i zaprosiła do współpracy nowych muzyków, reaktywując Tercet. Co lub kto pomógł Pani tak szybko się dźwignąć?

Trzy miesiące po śmierci męża zadzwoniły do mnie Nina Terentiew (ówczesna dyrektor TVP2 – przyp. od red.) i Elżbieta Skrętkowska (autorka programów telewizyjnych – przyp. od red.), namówiły mnie i pomogły w zorganizowaniu we Wrocławiu koncertu, upamiętniającego moich kompanów z zespołu. Ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać.

Pewnej nocy przyśnił mi się Zbyszek Adamkiewicz i podpowiedział mi, których muzyków mam zaangażować do współpracy. Z kolei mój mąż przyśnił mi się z wyraźnym nakazem, bym się brała do roboty. Posłuchałam ich. To wyzwanie pomogło mi przetrwać. A koncert na wrocławskim Rynku wyszedł wspaniale. Przedsięwzięcie wsparli też swoimi występami Kasa, Kukiz i inni.

 

Jakie trzeba mieć cechy charakteru, by nie tylko sukces osiągnąć, ale ponad pół wieku utrzymać się na scenie?

Talent, praca, dystans do siebie. Tyle osób teraz chce robić karierę, zgłaszają się do różnych show. Jak im w śpiewie nie wyjdzie, to próbują robić fikołki. Według mnie nie wystarczy sam talent, ale trzeba mieć dużo pokory. Niektórzy chcą się pokazać, wywołując skandale. Nie tędy droga. Nigdy nie próbowałam sobie w ten sposób pomagać w karierze. Wręcz odwrotnie.

Po śmierci męża pewien bardzo ważny producent serialowy powiedział mi, że chciałby nakręcić telenowelę o naszej miłości. Serial miał mieć tytuł „Pamela i Pedro“. Byłam zachwycona! Niestety dowiedziałam się, że scenariusz trzeba ubarwić wymyślonymi skandalami. Nie zgodziłam się, mimo że podwyższano stawkę. Pieniądze były mi wtedy bardzo potrzebne, znajomi nie mogli wyjść z podziwu, że nie połasiłam się na nie, ale ja nigdy nie decydowałam się na drogę na skróty.

Tamtą propozycję filmową Pani odrzuciła, ale przyszła inna i w tym roku zobaczymy Panią na srebrnym ekranie. W którym filmie?

Dostałam propozycję od Jerzego Stuhra, bym zagrała siebie w jego filmie pt. „Obywatel“. Bardzo jestem dumna z tej roli. Premiera filmu jesienią.

 

To nie pierwszy Pani romans z filmem…

Tak, zagrałam w „Rękopisie znalezionym w Saragossie“ w reżyserii Wojciecha Hasa. Ale początki były śmieszne, bo pierwszy raz pojawiłam się na planie innego filmu. Potem zaprosiłam mojego ówczesnego chłopaka na jego premierę. Niestety, fragmenty z moim udziałem mocno okrojono. Kiedy wreszcie na chwilę pojawiłam się na ekranie, Zbyszek kichnął i w efekcie mnie nie zobaczył (śmiech). Tyle było z dwutygodniowego kręcenia!

 

Czemu zawdzięcza Pani taką kondycję i świetny wygląd?

Codziennie się gimnastykuję. Zabieram się za to z obrzydzeniem, ale kiedy kończę, świat wygląda inaczej. Bardzo pracuję nad tym, by pozytywnie postrzegać ludzi, szukam wytłumaczenia dla ich nie zawsze zrozumiałych zachowań. Nie atakuję, wolę ugryźć się w język, przeczekać, nawet jeśli ktoś jest niesympatyczny czy niemiły. Zmienianie własnego wnętrza to zadanie dla każdego!

 

Co podpowiedziałby Pani innym artystom, dzieląc się z nimi własnymi doświadczeniami?

Koncertuję 5 – 7 razy w miesiącu i do każdego występu przygotowuję się bardzo sumiennie, bez względu na to, czy jest to duże miasto, czy mała wioseczka. Nigdy nie wystąpiłam dwa razy w tej samej kreacji w jednej miejscowości. Ludzie mnie kochają, czego dowodem są setki listów, które dostaję, a na koncertach owacje na stojąco. Niemalże zawsze słyszę z widowni „Sto lat!“.

Ale chyba najważniejsze jest to, że po koncercie spotykam się z publicznością. Jeśli moi fani chcą mnie dotknąć – proszę bardzo, chcą mieć ze mną zdjęcie – ustawiam się do fotografii, chcą autograf – daję im go. Bo to przecież ja jestem dla nich i dzięki nim. Wydaje mi się, że o tym niektóre gwiazdy zapominają i po swoich koncertach uciekają przed publicznością.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 9/2014