Jolanta Chłoń o normalności w dyplomacji

 WYWIAD MIESIĄCA 

Spotykamy się w rezydencji polskiego ambasadora w Bratysławie, gdzie czeka na nas Jolanta Chłoń. Pani ambasadorowa jest otwartą, serdeczną osobą, która potrafi opowiadać i o sprawach trudnych, i zabawnych. Dopiero pod koniec rozmowy zdradza, że to jej pierwszy wywiad, którego udzieliła, a my czujemy się wyróżnieni, że to właśnie nam zechciała uchylić rąbka tajemnicy z życia dyplomatów.

 

Rola żony ambasadora podobna jest do tej, którą pełni pierwsza dama w państwie: towarzyszy mężowi, jest trochę w jego cieniu, krok za nim, no i nie może podejmować pracy zawodowej. Odpowiada to Pani?

Tak. Mam taką naturę, że nie lubię być na pierwszej linii, odpowiada mi bycie w cieniu męża. Mojego męża czasami bardzo trudno jest dogonić, bo to jest człowiek bardzo ambitny, z mnóstwem pomysłów, które chciałby realizować natychmiast, więc sprostanie jego oczekiwaniom bywa czasami trochę kłopotliwe (śmiech).

 

Co by Pani robiła, gdyby nie rola, którą przyszło Pani pełnić u boku ambasadora?

Gdybym jeszcze raz mogła wybrać swoją drogę życiową, to pewnie zajęłabym się architekturą ogrodową. Japończycy mawiają, że jak człowiek chce być szczęśliwy przez jeden dzień, to się upija, jak chce być szczęśliwy przez rok, to się żeni, natomiast jak chce być szczęśliwy przez całe życie, to zostaje ogrodnikiem.

 

Były takie okresy w Państwa życiu, kiedy mąż nie pracował na placówce dyplomatycznej. Czym się wtedy Pani zajmowała?

To były bardzo krótkie okresy. Sześć lat spędziliśmy w Finlandii, potem tylko rok w Polsce i wtedy przez sześć miesięcy pracowałam w ministerstwie pracy. Kiedy dowiedzieliśmy się, że wyjeżdżamy na kolejną placówkę dyplomatyczną, dałam wypowiedzenie i zaczęło się ponowne pakowanie walizek.

Po powrocie z Brukseli nie podjęłam pracy, bo uznałam, że to nie ma sensu. Wtedy nasza najmłodsza córka poszła do przedszkola, starsze do szkół, więc postanowiłam organizować życie całej rodzinie. Zajęłam się też urządzaniem domu i ogrodu. Wówczas też poświęciłam się swojemu hobby, czyli malowaniu i tworzeniu witraży. Zafascynowało mnie szkło jako materiał, więc znalazłam kurs witrażu w Warszawie i nauczyłam się robić witraże techniką Tiffany’ego.

Nigdy nie było tak, bym siedziała w domu, patrząc na zegarek i czekając, kiedy wreszcie mąż wróci z pracy i zorganizuje mi czas. Wręcz przeciwnie: często patrzyłam na zegarek z rozpaczą, że oto już za chwilę muszę odłożyć swoje zajęcia, by zająć się wracającą do domu rodziną.

 

Czy te obrazy, które dziś zdobią Państwa salon, to Pani dzieło?

Tak. Trzeba na nie patrzeć z daleka, bo z bliska trudno wyłonić jakieś szczegóły. To technika, opanowana przeze mnie na podstawie broszurki, w której pewien malarz amerykański uczył malować za pomocą szpachelki. Takie malarstwo ma coś z rzeźby, bo farba jest grubo kładziona. Niewiele z moich prac przywieźliśmy do Bratysławy, wybrałam jedynie te, które pasują do wnętrza tego domu.

W kuchni znajduje się drobny witraż, natomiast ostatnio zrobiona przeze mnie lampa witrażowa została w Polsce. Lubię wszystko to, co można zrobić własnymi rękami. Nie jest to pewnie sztuka przez duże „S“, ale mnie sprawia ona ogromną frajdę. Myślę, że jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa, bo chodzi mi po głowie, by zająć się ceramiką.

 

Dyplomacja rządzi się szeregiem zasad. Trudno było Pani wejść w sztywny gorset dyplomacji?

Trochę trudno, ale wszystko działo się stopniowo. Po podjęciu pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych mój mąż przechodził kolejne szczeble kariery, więc wymagania wobec nas rosły wraz z upływem lat. Ten czas dawał i jemu, i mnie okazję, by się stopniowo przystosowywać. Gdyby to stało się nagle, pewnie byłoby mi dużo trudniej. Dziś styl w dyplomacji zmienia się trochę, kariery robi się szybciej niż kiedyś.

 

Mówiąc o zmieniającym się stylu dyplomacji, ma Pani również na myśli i ten, który widzimy w Państwa wykonaniu? Chodzi tu na przykład o to, że wraz z kilkoma innymi osobami nagrali Państwo kolędy bożenarodzeniowe i opublikowali je w Internecie, gotowali też Państwo przed kamerami w TV SME, a pan ambasador jest autorem blogów. To Państwa pomysły, czy też aktualne tendencje polskiej dyplomacji?

Taka jest tendencja. Dyplomacja nie polega już tylko na informowaniu MSZ o tym, co dzieje się w kraju urzędowania, bo wymiana informacji dzięki Internetowi jest szybsza niż dawniej. Oczywiście ona też ma miejsce, ale o wiele ważniejsza jest praca na rzecz wizerunku Polski. Jeśli chodzi o Internet, Twitter czy Facebook, to przyznam, że są mi one obce. Nie specjalnie je lubię.

Natomiast mój mąż uważa, że są to bardzo ważne narzędzia pracy, pozwalające na to, by pokazać, jaka jest Polska, jaki jest jej ambasador. W końcu jak nas widzą, tak postrzegają wszystkich Polaków, dlatego uporządkujemy teren przed domem, wycinamy stare drzewa, ustawiamy donice z kwiatami. Uważam, że flaga polska przed domem zobowiązuje.

Przed świętami Bożego Narodzenia udekorowaliśmy lampkami drzewka, a na krzewach forsycji powiesiliśmy pomalowane na złoto jabłuszka i orzeszki. Codziennie, siedząc przy stole w kuchni, obserwowaliśmy przechodniów, którzy zatrzymywali się przed naszym domem, podnosili na rękach dzieci, by i one mogły podziwiać nasz przystrojony ogródek. Słyszeliśmy nawet komentarze i słowa uznania właśnie dla Polaków. I o to przecież chodzi.

 

Jaka była Pani reakcja, kiedy dowiedziała się Pani, że kolejna placówka to Bratysława?

Nie zaskoczyło mnie to, bo Słowacja to był po trosze nasz pomysł. My tu chcieliśmy przyjechać.

 

Dlaczego?

Spędziliśmy wiele lat w krajach, gdzie było zimno – 6 lat w Finlandii, 5 lat w Estonii. To były wspaniałe lata, wspaniałe miejsca, ale tamtejsze zimy były długie i ciemne, zaś lato trwało bardzo krótko i kończyło się już w sierpniu. Dlatego chcieliśmy pojechać do kraju, w którym panuje przyjemniejszy klimat, ale który leży na tyle blisko Polski, by móc stamtąd w ciągu kilku godzin przemieścić się z powrotem do ojczyzny.

Niedawno zmarł mój tato, potem brat i teraz ja jestem najbliższą osobą dla mojej mamy – chciałam więc, żeby ona miała poczucie, że jesteśmy blisko. No i przede wszystkim jesteśmy świadomi tego, że praca dyplomatyczna w kraju sąsiadującym, jest bardzo ważna dla Polski.

 

Co Panią zaskoczyło na Słowacji?

Muszę się zastanowić, bo to wcale nie jest łatwe pytanie, ponieważ Słowacja jest bardzo podobna do Polski. Żyję już tyle lat, a nawet nie wiedziałam, iż mówię po słowacku (śmiech).

 

Opanowała Pani ten język?

Wczoraj po raz pierwszy rozmawiałam po słowacku. Przekładałam wizytę u fryzjera, gdyż niefortunnie umówiłam się na termin, kiedy biegnie Justyna Kowalczyk (rozmowa odbyła się w czasie trwania igrzysk olimpijskich w Soczi – przyp. od red.). Z pewnością, gdybym zadzwoniła do fryzjera i mówiła po polsku, zostałabym zrozumiana, ale postanowiłam sobie, że powiem wszystko po słowacku i udało się (śmiech).

A wracając do pani pytania, zaskoczyło mnie to, że Słowacja jest tak dużym producentem wina, o czym w Polsce nie wiemy. Z kolei przykrym zaskoczeniem była niezdrowa atmosfera wokół polskiej żywności. Ale pracujemy nad tym i wierzymy, że uda się nam zmienić negatywne nastawienie Słowaków do naszych artykułów spożywczych, bo my przecież wiemy, że one są wspaniałe.

 

Skoro rozmawiamy o jedzeniu, to zapytam, czy do obowiązków żony ambasadora należy też przygotowywanie przyjęć?

Tak. I cała ich oprawa – wyznaczenie miejsc przy stole, przygotowanie odpowiedniego menu, ozdób, kwiatów itd. Kiedy decydujemy się, że serwujemy polskie pierogi, to mnie zależy na tym, żeby one były rzeczywiście polskie, zwinięte po polsku.

Niedawno podczas spotkania mojego męża z jednym z kandydatów na prezydenta i wieloma ambasadorami zaserwowałam 150 pierogów przygotowanych własnoręcznie. Nie obrażam się na swój los (śmiech).

 

Chętnie Pani gotuje?

Nie jestem wielbicielką kuchni, ale tworzymy dużą rodziną, mamy troje dzieci, więc siłą rzeczy gotować trzeba. Poza tym lubimy się spotykać z rodziną, przyjaciółmi; nie zamawiamy wtedy cateringu, ale gotujemy sami.

A na święta, ponieważ mamy bardzo liczną rodzinę (w ubiegłym roku na Wigilii było nas 21 osób), z którą celebrujemy wszystkie uroczystości, stosujemy podział ról, czyli każdy przygotowuje coś na świąteczny stół. Do mnie należy przygotowanie bigosu, pierogów, zupy grzybowej i barszczu z uszkami. Nigdy w życiu nie przyrządzałam jednak ryby w galarecie, bo to zawsze robi moja ciocia.

 

Wracając do dyplomatycznych spotkań, bywa czasami tak, że politycy czy dyplomaci próbują Panią podpytywać o jakieś polityczne niuanse?

Nie wzbraniam się, jeśli jest to temat, na który mogę się wypowiedzieć.

 

Interesuje się Pani polityką?

Lubię być na bieżąco, wiedzieć, co się dzieje, szczególnie w polskiej polityce.

 

Zdarzyło się Pani popełnić jakieś faux pas?

Tak, mnóstwo razy! Nawet nie wiem, czy powinnam o tym mówić? (śmiech). Kiedy byliśmy w Finlandii, wyprawialiśmy przyjęcie ogrodowe, na które zaprosiliśmy m.in. wiceprezesa firmy Nokia, czyli bardzo grubą rybę. Ów wiceprezes zapytał mnie, czy już się gdzieś spotkaliśmy, a ja mu odpowiedziałam, że na jego 60. urodzinach. Sęk w tym, że to były jego 50. urodziny (śmiech). Uratowało mnie tylko to, że to był mężczyzna, bo kobieta by mi chyba takiego błędu nie wybaczyła. Zawsze lepiej jest powiedzieć mniej niż więcej.

 

No właśnie, w języku polskim za dyplomatyczną odpowiedź uważa się taką, która jest taktowna i odpowiednia do sytuacji, ale nie zdradza szczegółów. Przychodzi to Pani z łatwością?

Ja mówię albo szczerze, albo w ogóle. Nie jestem zobowiązana do wypowiadania się w kwestiach politycznych, więc tu nie mogę niczego popsuć. Uważam, że najważniejsze jest, aby nawiązać sympatyczny kontakt z rozmówcą. Nawet jeśli coś powiemy, co uważane jest za śmieszne czy mniej ważne, to nic się takiego nie stanie, bo wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy popełniamy błędy. I może to nawet zabawne, kiedy żona ambasadora jest normalna.

Podczas pobytu w Estonii na pożegnalnym przyjęciu zastępcy męża, jego gospodarz starał się powiedzieć każdemu kilka ciepłych słów – ja usłyszałam, że jestem absolutnie normalna. Męża to trochę zdziwiło, że ów pan postrzegał mnie jako zwyczajną, ale ja mu uświadomiłam, że „normalna“ i „zwyczajna“ to zupełnie coś innego!

 

To duży komplement.

Też tak to odebrałam. Lubię być w towarzystwie normalnych ludzi, natomiast w otoczeniu nadzwyczajnie wykształconych osób czuję się trochę onieśmielona. Ambasador ma do wykonania konkretną pracę, musi egzekwować zadania, czasami może nawet bywa takim złym policjantem, natomiast żona może ocieplić jego wizerunek, bo nikt tak nie ociepla wizerunku mężczyzny jak kobieta i dzieci.

 

Jak wygląda przeciętny dzień żony ambasadora?

Mój dzień wygląda niestety pewnie inaczej niż dzień innych żon ambasadorów. Na co dzień opiekuję się naszą chorą najmłodszą córeczką, która w tym roku skończy 14 lat. Staramy się nie obnosić z chorobą córki, ale nie robimy z tego żadnej tajemnicy.

 

Nie będzie więc nietaktem, jeśli zapytam, co dolega Państwa córce?

W 2006 roku córka została potrącona przez samochód. Neurolodzy określają jej stan jako stan minimalnej świadomości. Karolinka potrzebuje więc stałej opieki; nie mówi, ale okazuje emocje, kiedy jej się coś podoba lub nie. Trudno ocenić, w jakim stopniu odbiera świat zewnętrzny. Niestety, czas nie jest naszym sprzymierzeńcem, ale mózg ludzki jest w dużej mierze wielką tajemnicą, nie wiadomo, do czego jest zdolny, więc wszystko się może zdarzyć.

Neurolodzy twierdzą, że do takich ludzi, jak nasza córka, dociera dużo więcej, niż nam się wydaje, trzeba więc do nich mówić i traktować normalnie. Kiedy jesteśmy w Polsce, Karolinka ma 7 dni w tygodniu zajęcia z terapeutą, ma tam też nauczycielkę szkoły specjalnej, która przychodzi do niej na dwie godziny dziennie. W kraju jest mi zatem trochę łatwiej. Kiedy jesteśmy w Bratysławie, przyjeżdża do nas, czasami nawet na dwa tygodnie, terapeuta z Polski, który wtedy mieszka z nami, ćwiczy z Karoliną, opiekuje się nią, a my wtedy mamy trochę więcej czasu dla siebie.

W normalnych okolicznościach mogę towarzyszyć mężowi w jego służbowych spotkaniach dopiero wieczorem, przez dwie, trzy godziny, zatem najczęściej przyjmujemy zaproszenia na kolacje po godzinie 20., kiedy dziecko już śpi pod dobrą opieką.

 

Czy to znaczy, że w Bratysławie nie ma odpowiednich terapeutów?

Być może są. My byliśmy tylko w dwóch ośrodkach – w Piešťanach i bratysławskiej „Harmonii“. Pierwszy jest za daleko, w drugim zaoferowano nam ćwiczenia, masaże, komory tlenowe, które poprawiają ukrwienie. Ja jednak jestem przekonana, że to, co robimy dla Karolinki w Polsce, przynosi rezultaty. Do dyspozycji mamy specjalny przyrząd do rehabilitacji, zaprojektowany przez Estończyka.

To taka lina, zawieszana pod sufitem, do której umocowuje się Karolinkę, ubraną w specjalny kombinezon, co umożliwia stawianie jej w różnych pozycjach: stojącej, klęczącej. W ten sposób pobudza się ją do aktywności ruchowej, a ona potem sama z siebie przestępuje z nogi na nogę. Tu widać efekty stymulacji mózgu.

 

Podziwiam, że potrafi Pani mówić o tym otwarcie.

Nie ma sensu tego ukrywać, bowiem niemówienie o tym czyniłoby nasze życie jeszcze trudniejszym. Myślę, że bardzo dobrze sobie poradziliśmy z całą tą sytuacją, choć oczywiście wypadek córki wywarł piętno na naszej rodzinie, ale – jak pisała Szymborska – „tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono…“.

W takich warunkach, jak nasze, nie da się prowadzić życia tak, jak to robią inni. Kiedy wyjeżdżamy na wakacje, nie pokonujemy 50 km dziennie w poszukiwaniu ciekawych miejsc do zwiedzania. Wspólnie zajmujemy się Karolinką, a potem na zmianę wychodzimy. Nasze starsze córki też jeżdżą z nami na wakacje i to jest wspaniałe.

 

To już dorosłe panny?

Najstarsza ma 26 lat, młodsza 23 lata. Obie teraz mieszkają w Szkocji. Jedna skończyła już studia na uniwersytecie, a teraz robi jeszcze roczny kurs tłumaczenia symultanicznego. Młodsza skończy studia w tym roku. Obie chętnie odwiedzają nas w Bratysławie. Planujemy z nimi i ich chłopakami wspólny urlop. Bardzo mnie cieszy, że nasze dorosłe dzieci chcą z nami jeździć na wakacje.

 

Jaki wpływ na życie rodziny ma dyplomacja?

Ogromny. I dobry, i zły. Jeżdżąc z placówki na placówkę, za każdym razem słyszeliśmy od córek, że one już nie chcą zmieniać szkół i rozstawać się z przyjaciółmi. Im były starsze, tym to było trudniejsze. Ale nauczyły się języków – znają francuski i angielski, a kiedyś jeszcze mówiły po fińsku.

Doceniły to dopiero wtedy, kiedy zaczęły się ukazywać książki o Harrym Potterze. Wtedy byliśmy w Belgii. Ich koleżanki czekały, aż ukaże się tłumaczenie kolejnej pozycji, a one po prostu kupowały książkę pierwszego dnia po wydaniu i czytały w oryginale. Z czasem przyzwyczaiły się do wiecznych zmian miejsca zamieszkania i same nawet podpytywały, dokąd pojedziemy kolejnym razem.

 

Z tego, co słyszę, wolnego czasu mają Państwo bardzo mało. Ale jeśli już uda się go wygospodarować, to jak go Państwo spędzają? Pan ambasador porywa czasami żonę do kina?

Ojej, sto lat nie byliśmy w kinie! Raz na parę miesięcy urządzamy sobie taki Hollywod Day, kiedy to w domu wspólnie oglądamy filmy, które lubimy. Są to przede wszystkim filmy z happy Endem. W naszym życiu dość jest smutku, więc nie ma sensu dokładać go sobie poprzez oglądanie filmów ze smutnym zakończeniem. Nie przepadamy za Sylwestrem, więc często właśnie tego wieczora urządzamy sobie mały przegląd filmowy.

Podczas ostatniego Sylwestra graliśmy w brydża. Poza tym uwielbiamy jeździć na nartach, choć dawno tego nie robiliśmy. Mamy nadzieję, że uda nam się odkryć z tej strony Słowację. W ubiegłym roku spędziliśmy urlop w Słowackim Raju i jesteśmy pod ogromnym wrażeniem tego miejsca i groty lodowej.

 

Minister spraw zagranicznych Słowacji podobno uznał Pani męża za najlepszego ambasadora urzędującego w tym kraju. Czuje Pani dumę?

Mój mąż tego nie może powiedzieć, ale ja mogę i powiem, że nie jest to dla mnie żadna niespodzianka. Podobnie mój mąż jest oceniany w Polsce – należy do grona najlepszych ambasadorów nie tylko ze względu na to, jak pracuje, ale też ze względu na swoje kompetencje, znajomość wielu języków obcych. Bardzo się cieszę, że i tu, na Słowacji, mąż został zauważony i doceniony.

 

Co uważa Pani za swój największy sukces?

Osiągnięcia męża są moim powodem do dumy, bo żona może swemu mężowi albo trochę pomóc, albo… zaszkodzić (śmiech). Ale to są jego sukcesy. Mnie najbardziej cieszą jednak relacje z naszymi dziećmi. W życiu najważniejsza jest rodzina, szczególnie dzieci. Za nic nie jesteśmy w życiu tak odpowiedzialni, jak za życie tych, którzy za naszą sprawą przyszli na świat. Później, w podobny sposób, jesteśmy odpowiedzialni za naszych rodziców, czyli zawsze odpowiadamy za tych, którzy są słabsi.

Kontakt z naszymi córkami jest dla mnie wspaniały! Czuję się jak ich koleżanka. Czasami we trzy idziemy do fryzjera, rozmawiamy, śmiejemy się… Jestem przekonana, że mój fryzjer ma niewiele takich klientek jak my. Kiedy byliśmy w Estonii, do najstarszej córki przyjechali znajomi i wspólnie mieli się wybrać na zabawę sylwestrową, ale stwierdzili, że nigdzie nie pójdą, bo z nami im będzie najfajniej. I tak było. Myślę, że takie właśnie stosunki między rodzicami a dziećmi stanowią największy sukces.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 3/2014