ROZSIANI PO ŚWIECIE
Czesi mają wszystko „naj-”. Najsmaczniejsze i najtańsze piwo na świecie, najśmieszniejsze komedie w historii kinematografii, najbardziej liberalny i wyzwolony kraj, najpiękniejszą stolicę w Europie, najbardziej przyjazny obywatelom system podatkowy. A co mają Polacy? Najbardziej wyidealizowany obraz Czeskiej Republiki.
Kiedy zaczęłam studiować bohemistykę, niektórzy stukali się w głowę. „A co ty po tych studiach będziesz robić, dziecko?”. Ale mnie ten kierunek i tak wydawał się bardziej pragmatyczny niż początkowo planowana polonistyka czy kulturoznawstwo. Wyjazd na stypendium do Czeskiej Republiki był dla mnie kwestią oczywistą.
Zwłaszcza kiedy zauważyłam, że po dwóch tygodniach wakacyjnej pracy w Czechach moja znajomość języka rozwinęła się bardziej, niż po dwóch semestrach spędzonych na uczelni w Polsce. W końcu gdzie najlepiej się uczyć się czeskiego, jeśli nie w ojczyźnie Hrabala? Wybór uczelni nie był trudny – oczywiście Uniwersytet Karola w Pradze. Kto nie chciałby studiować na jednej z najlepszych uczelni w Europie?
Początki nie były łatwe. Wrocław, w którym wcześniej studiowałam, wydawał mi się przytulny i malutki. Praga przytłaczała mnie swoim ogromem. Nie mogłam wyobrazić sobie życia w mieście, o którym nie wiedziałam, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Ale rok postanowiłam wytrzymać. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że po kilku miesiącach zakocham się w tym mieście, zdam tu egzaminy na studia, przy okazji znajdę pracę, a w tramwaju spotkam swoją drugą połówkę. I zostanę tu nie rok, ale cztery lata, a zapowiada się, że i dłużej.
Studia w Pradze, zgodnie z oczekiwaniami, miały zbawienny wpływ na moją znajomość czeskiego. No, może przeceniam tutaj wpływ samych studiów. Jak mawia jeden z moich profesorów, niektórzy uczą się języka w bibliotece, a inni w knajpie. W moim przypadku druga metoda okazała się o wiele bardziej skuteczna. Uczyłam się czeskiego wszędzie: na ulicy, w sklepie, z gazet, z filmów, z zasłyszanych rozmów.
Po prostu chłonęłam. Oczywiście początki były różne. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że autobus spóźni się z důvodu zacpy, szczerze współczułam kierowcy z powodu jego problemów trawiennych. Na szczęście byłam świadoma odmiennych znaczeń podobnie brzmiących w obu językach słów, więc udało mi się uniknąć typowych polsko-czeskich wpadek językowych.
W Polsce w ostatnich latach panuje moda na Czechy – to swoiste czechofilskie szaleństwo. Już kiedy zaczynałam studia we Wrocławiu, Czesi budzili sporą sympatię Polaków, ale teraz – mam wrażenie – ta sympatia osiąga poziom niezdrowej fascynacji. Niezdrowej, bo bezkrytycznej i opartej na wyobrażeniach, które nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.
Czechy co prawda są dość liberalnym państwem, ale wbrew wyobrażeniom polskiej młodzieży marihuany nie można kupić tutaj w każdym kiosku, a zakaz picia alkoholu obowiązuje w większości miejsc publicznych. Również wyprawy na porno-party nie należą do czeskich weekendowych rytuałów, mimo że kiedyś na takiej imprezie przyłapano córkę czeskiego prezydenta.
Czeski odpowiednik ZUS nie jest dużo tańszy od tego w Polsce, a jednoosobową działalność szybciej zakłada się w Warszawie niż w Pradze, więc przenoszenie firmy do Czech nie będzie wielką oszczędnością. W knajpkach rzadko można spotkać profesora dyskutującego z robotnikiem o losach wszechświata, a permanentny uśmiech, przylepiony do twarzy Czecha, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co „szmaticzka na patyczku” z parasolką.
Polacy, którzy postanawiają się tutaj przeprowadzić, doznają zapewne szoku, kiedy pęka bańka mydlana ich czechofilskich wyobrażeń. Ale rozczarowanie nie musi trwać długo, bo jest tutaj parę rzeczy, które naprawdę istnieją i mają pozytywny wpływ na jakość życia.
Po ważne dokumenty nie trzeba jeździć do miasta oddalonego o 100 km, ale można je dostać na prawie każdej poczcie w tzw. Czech-Pointach. Segregowanie śmieci jest elementem codzienności, a nie ewenementem na skalę wojewódzką. Podróżni, którzy chcą wejść do autobusu, nie przypuszczają na niego szarży, ale spokojnie ustawiają się w kolejce. To tylko parę przykładów tego, że wbrew pozorom powodem wygodnego życia w Czechach nie jest wyłącznie liberalizacja.
Inną kwestią, która może zasmucić polskiego imigranta, jest fakt, że miłość Polaków do Republiki Czeskiej nie jest odwzajemniona. Wiedza Czechów na temat naszego kraju ogranicza się do Krakowa i Lecha Wałęsy. Niedawno rozszerzyła się jeszcze o afery związane z eksportowaną z kraju nad Wisłą żywnością, z których czeskie media urządziły sobie prawdziwą ucztę.
Jednak w ostatnim czasie medialny image Polski znacznie się poprawił. Dużo pracy w tworzenie pozytywnego wizerunku naszego kraju, jak i zrzeszanie naszych rodaków w Pradze, wkłada Instytut Polski. Wielu gromadzi wokół siebie również Polska Parafia Dominikanów. Ale Polacy, jak to Polacy, lubią trzymać się w grupie, więc gromadzą się również sami, w czym aktywnie pomagają im portale społecznościowe.
Dotyczy to przede wszystkim Polaków nie mówiących po czesku, którzy zazwyczaj pracują tu w korporacjach czy międzynarodowych firmach i obywają się bez czeskiej społeczności. Wspólny język i wspomnienie smaku żurku zawsze zbliża na emigracji, nawet jeśli od Polski nie dzieli nas ocean.
Być może Czechy nie są ziemią obiecaną kreowaną w polskich stereotypach, być może Praga czasem męczy tętniącym turystycznym ulem, być może bez względu na to, jak długo będę uczyć się czeskiego, zawsze będę mieć krátký zobák, ale czuję, że teraz tu jest moje miejsce. Tutaj studiuję, pracuję i żyję. A w wolnych chwilach tłumaczę Macourka. Bo skoro Polacy tak kochają Czechy, to przecież dla Macha i Šebestovej oszaleją, prawda?
Marta Szewczyk, Praga, Czechy