Rozprószenie”

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Mis maa see on, siin pole ühtgi mage, vaid metsad lõputud…
(Co to za ziemia?! Nie ma tu ani jednej góry, tylko lasy w nieskończoność…)
Peeter Volkonski

Po drugim roku studiów teatrologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim wybrałam temat pracy dyplomowej – Teatr w Puławach.

Słowa klucze do niego to: Izabela Czartoryska, muzeum… Materiały przeglądałam w bibliotece. Pamiętam spędzane tam popołudnia, a przede wszystkim słońce, przedostające się do wnętrza przez witrażowe okno, i wybielony nim fragment Modlitewnika Czartoryskiej „…zjednocz dziatki swoje R O Z P R Ó S Z O N E po całym świecie…”

To „rozprószenie” wydało mi się czymś niezwykle urokliwym – jak śnieg, jak posypka na ciasto – stosowana z dbałością, by pokryć całą powierzchnię; jest czyjeś oko, które w trosce o ostateczny kształt czuwa nad tym, co czyni dłoń…. Skąd się wzięło w mszale współczesne „rozproszenie”, implikujące jakiś popłoch, bezwolność, nieuchronność? Zamyślenie nad tym zapadło mi w pamięć. Teraz, po wielu latach, ilekroć słyszę kapłana, głoszącego: „Zjednocz ze sobą wszystkie dzieci swoje, rozproszone po całym świecie”, poprawiam go bezgłośnie: „Rozprószone”.

 

Peregrynacja

Pierwsza wyprawa do Estonii miała miejsce po próbie domknięcia kolejnego etapu doktoratu (ostatecznie umknął niedomknięty…) i koncertach adorowanego w polskich środowiskach muzyki dawnej Linnamuusikud z Tallinna, z perspektywą morderczo intensywnego okresu pracy w krakowskim Manggha.

Było jeszcze upojne wieczorne muzykowanie Estończyków, Polaków i Gruzinów, jakie Antoni Pilch, animator Bractwa Lutni z Wysokiej, korzystając z gościnności Kai i Artura Wrońskich, zorganizował w krakowskiej Chimerze. No i ruszyłam w nieznane po wszystkim tym, co napięło do niemożności nerwy, wyczerpało fizycznie organizm, a jednocześnie jakimś nieuchwytnym pięknem przepełniło i rozedrgało wnętrze.

Trasa Kraków-Tallinn, przełom kwietnia i maja, mikrobus Mercedes, 8 śpiewaków i ja – na doczepkę. To na tarasie Mangghi Maciej Kaziński (Festiwal Muzyki Dawnej „Pieśń naszych korzeni” w Jarosławiu) i Marius Peterson (Linnamuusikud i Studio Theatrum w Tallinnie) przekonali mnie, że to okazja, by w ciągu kilku dni zobaczyć kilka spektakli i podpowiedzieć jakieś pomysły do programu Reminiscencji Teatralnych.

Podróż trwała ponad dobę – dostałam uprzywilejowane miejsce, z widokiem. Żeby nie zrobić gospodarzom zawodu, musiałam walczyć ze zmęczeniem. Praktycznie jednak przespałam całą drogę – wybudzano mnie tylko na granicach.

Najpierw była ta polsko-litewska – Budzisko. Kolejka, polscy celnicy, kolejka, litewscy celnicy, wielokilometrowe sznury TIR-ów, dalej pola, wśród nich żółte drewniane domki, krzyże.

Granica litewsko-łotewska. Znów kolejka, litewska strażnica, kolejka, łotewska strażnica, a między nimi ziemia jak niczyja. Nieuzasadniony tłumiony lęk narastał tym bardziej, im bardziej próbowałam sama siebie przekonać, że nie muszę się bać, bowiem nie zrobiłam nic złego. Kazali zjechać, upokarzająca kontrola osobista przeciągała się nieznośnie w czasie.

Gdzieś na polanie, już na Łotwie, piknik – Estończycy się ożywili – pojawił się wielki kosz, a w nim pyszne sery, chleby, warzywa, termos pełen kawy, dużo kawy i miód. Żadnych słodyczy. Marius, który prowadził całą drogę, zasnął skulony na siedzeniu kierowcy. „Zmarznie” – pomyślałam. Nim zdążyłam go przykryć kurtką, za plecami usłyszałam: „Nie trzeba, on jest mocny”.

Granica łotewsko-estońska – kolejka, strach, kontrola bagaży, podejrzliwe oględziny instrumentów. Pamiętam, że przejazd ze strefy łotewskiej do estońskiej był jednoznaczny z przejściem ze światła białego w żółte. Stale poważni Estończycy, będący już prawie w domu, zaczęli mówić nieco głośniej, a nawet żartowali.

Zaraz za szlabanem wkroczyliśmy w strefę lasu po obu stronach drogi. Moi towarzysze podróży chcieli mi pokazać zachód słońca nad morzem – gdzieś tu powinna być droga do tarasu widokowego. Odbiliśmy w lewo, kluczyliśmy, w końcu zabłądziliśmy. „Zapytajmy o drogę” – zaproponowałam, co wydawało mi się logiczne, ale okazało się, że się wygłupiłam – w okolicy nie było żywej duszy.

Poza tym wszyscy wiedzieli, że prędzej Marius nadłoży 40 km do pierwszej stacji benzynowej, gdzie kupi mapę, niż zapyta. Po kilkunastu minutach się poddaliśmy – było zupełnie ciemno. Przyjęłam, że nie będzie zachodu słońca nad morzem – że musimy wrócić ze starej Via Baltica na nową, oddaloną od morza, ale stale wijącą się równolegle do linii brzegowej.

Po obu jej stronach nieprzerwana ściana gęstego lasu. Płasko. Rosłe pnie, przechylone silnie ku tyłowi przez wiatr jak fala, która zastygła. Monotonia i przepastna czerń krajobrazu. W dali dostrzegłam majaczące światełka domów, ukrytych w gęstwinie. Przegapiłam Pärnu – niegdysiejszą Parnawę – i mniejsze osady.

Serce zakorzenione w przyrodzie, stopy mocno przywierają do ziemi…
porzekadło estońskie

 

Tallinn magiczny

Budzą mnie po drugiej w nocy. Wychodzę na drżących nogach. Przede mną wyrasta monumentalny budynek (obecnie hotel Telegraf), ulica Vene – osiedle Ladina Kvartal (Dzielnica Łacińska), lita ściana z fasad średniowiecznych kamienic z żurawiami, oświetlone ciepłym światłem wieże cerkwi i katedry pw. św. Piotra i Pawła.

Po monotonii drogi przedświt na starówce w Tallinnie wydał mi się magiczny. Domy i kościoły większe niż w rzeczywistości – jakbym na powrót stała się dzieckiem, które widzi świat ogromnym. Zostanę zakwaterowana w atelier Mariusa przy św. Ducha. Jest „klimatycznie” – suterena średniowiecznej kamienicy, dwupoziomowa przestrzeń z prowizoryczną toaletą w pobielonym do wysokości linii wzroku przewodzie kominowym. W dzień światło zaledwie przez kwadrans około południa.

Większość powierzchni zajmuje skład przedmiotów poprzednich użytkowników. Raj dla artysty – niestety także dla myszy. Nie ma kuchni, łazienki. Jest pianinko Krasnyj Oktjabr (zachwycał się nim potem Leszek Możdżer), są świece na dziwnie wydrążonym stole, wspierającym się na rzeźbionej nodze. Kiedyś była to pracownia jubilera…

To miejsce, do którego wróciłam po roku, podczas międzylądowania z Tokio, i po dwu latach, jako świeżo poślubiona żona Mariusa. Tu przynieśliśmy potem naszą pierwszą córkę Miriam, stąd, nie bez nostalgii, choć z ulgą, wyprowadziliśmy się do leśnej dzielnicy Tallinna – Nõmme, gdzie zamieszkaliśmy w niemal stuletnim drewnianym domu, należącym niegdyś do szewca.

 

E-stonia

W każdym Estończyku pejzaż miejski przenika się z plenerem. Praca, dużo pracy, najlepszy komputer, telefon, samochód, najlepiej Jeep, a jednocześnie zatopienie w przyrodzie. W piątek Tallinn pustoszeje – kto może czmycha na wieś. Mało kto uprawia ziemię, coraz rzadziej babcia częstuje mlekiem prosto od krowy, ale ambicją wszystkich jest mieć swoją działkę, najlepiej na tyle daleko od najbliższego sąsiada, by było z niej widać jedynie dym z komina jego domu. Blisko musi być tylko Internet. Wiadomo – E-stonia.

Na działce powinna być sauna. Obok niej staw, potem dom. Koniecznie trawnik, no i klomby. Z czasem też ogród warzywny. Wyznaczyć też należy miejsce na rytualne ognisko 23 czerwca. Dobrze, by była huśtawka, na której może się huśtać na stojąco kilka osób, ale niezbędna wydaje się również trampolina. Wakacje trwają od wigilii św. Jana do 1 września.

To najlepszy okres na wspólny rytuał sauny, zabawy, muzykowanie i rozmowy przy ognisku do późna w noc, a także spanie do popołudnia, wyprawy nad Bałtyk czy spacery na bagnach i zażywanie kąpieli w bagiennych jeziorach lub rześkiej wodzie strumieni. Dzielić tę wakacyjną przygodę mogą jednak tylko przyjaciele, a od znajomego do przyjaciela droga nie jest najkrótsza.

 

Język ojczysty – język matczyny

Na początku mówiliśmy z mężem po rosyjsku, pisaliśmy do siebie po angielsku. On nauczył się od moich przyjaciół polskiego, nim się pobraliśmy, ja zaczęłam mówić po estońsku rok po ślubie. Pracując w polskiej ambasadzie, szybko zorientowałam się, że operowanie językiem kraju urzędowania może mi otworzyć szybciej wiele drzwi i pozwoli zorganizować więcej ciekawych, wynikających z rzeczywistego zainteresowania wydarzeń artystycznych.

Doświadczenie i efekty trzynastu lat pracy zdecydowanie to potwierdziły. W pracy mówię po estońsku, w domu z mężem po polsku. Czasem za granicą używamy estońskiego jako swego rodzaju języka tajnego, najczęściej – niestety – kiedy przychodzi mi się wstydzić za rodaków. Zabrakło nam czasu na rzetelną edukację – kompetencji językowych nabieramy dzięki praktyce.

Po trzynastu latach Marius mówi po polsku świetnie. Jeszcze lepiej tłumaczy na estoński. Ja radzę sobie z estońskim dość sprawnie, choć przydałby mi się porządny kurs gramatyki. Martwi mnie brak szkółki języka polskiego – starsze dzieci piszą po polsku fonetycznie, czyli fatalnie. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, jak miałabym dzieciom, które chodzą do szkoły na ósmą, a wracają po wszystkich zajęciach przed dwudziestą, proponować: „A teraz będziemy się uczyć po polsku”.

Odniosłoby to z pewnością odwrotny skutek. Tu życie pisze scenariusz. Kołowrót w pracy i w życiu; po Miriam przyszli na świat Anna-Magdalena, Klara Helena, Celia i Johan Kaspar. Nie zdążyłam nauczyć czytać najstarszej córki po polsku przed jej pójściem do pierwszej klasy i miałam z tego powodu straszne wyrzuty sumienia. Ale pewnego wieczoru, poproszona przez nią o poczytanie przed snem, narzekałam na zmęczenie.

Wówczas Miriam zaproponowała: „To ja poczytam”. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po przebrnięciu pierwszej strony dukanie przerodziło się w coraz płynniejsze czytanie. Skąd wiedziała, że „d-ż” to „dż”, „r-z” to „rz”, a „e” z ogonkiem to „ę”?! Pięcioro naszych dzieci mówi dość swobodnie po polsku i po estońsku.

Sekret tego wydaje się leżeć nie w świadomej, żmudnej edukacji, ale w konsekwentnym przestrzeganiu zasad – ja rozmawiam z nimi po polsku, mąż po estońsku. Szczęśliwie udało się nam uniknąć telewizyjnej niańki, choć są słuchowiska, filmy, książki (także edukacyjne), które wybieramy, kierując się radami przyjaciół z Polski.

Ale i to nie byłoby wystarczające. To, że dzieci utożsamiają się z oboma kulturami i językami wynika też z dbałości o utrzymywanie silnych więzów z rodzinami i przyjaciółmi – także dziecięcymi. Ważne jest osadzenie w inspirującym środowisku językowym, ważne jest wytworzenie poczucia swojskości w obu krajach, oswojenie obu kultur. Ważne jest, by mieć coś do powiedzenia, ważny jest kontakt z człowiekiem, któremu chce się coś powiedzieć, chce się być zrozumianym, chce się zrozumieć to, co ktoś mówi, bo wierzy się, że on ma coś ważnego do powiedzenia.

Po estońsku język ojczysty to emakeel (‘język matki’). W naszej rodzinie jest więc na odwrót, bowiem estoński, czyli język, którym mówi ojciec, nasze dzieci w szkole nazywają „matczynym“. Gdyby jednak uczyły się w polskiej szkole, językiem ojczystym byłby język matki. Na szczęście ojczyzna jest ojczyzną (isamaa ‘ziemia ojca’) także po estońsku.

Na szczęście Marius i w Estonii, i w Polsce czuje sie jak w ojczyźnie. Na szczęście przekraczanie granic między Estonią a Polską nie jest już traumatycznym przeżyciem. Na szczęście żyjemy na kontynencie, gdzie swoją małą ojczyznę można budować i pielęgnować w sobie i wokół siebie.

Sławomira Borowska-Peterson, Estonia

MP 9/2013MP 10/2013