WYWIAD MIESIĄCA
Było to wydarzenie na światową skalę: 19 czerwca w bratysławskiej filharmonii wystąpił nasz rodak Mariusz Kwiecień, międzynarodowej sławy baryton. W przededniu koncertu udało mi się przeprowadzić z nim wywiad. Na spotkanie przybył człowiek bez wielkich manier, z którym można by rozmawiać godzinami.
Mariusz Kwiecień – polski śpiewak operowy (baryton), absolwent Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie prof. Włodzimierza Zalewskiego, laureat wielu konkursów wokalnych, m.in. austriackiego Belvederei hiszpańskiego międzynarodowego konkursu śpiewaczego w Barcelonie.
Oglądać i słuchać go można na wielkich scenach operowych całego świata, m.in. nowojorskiej Metropolitan Opera, Lyric Opera w Chicago, Seattle Opera, San Francisco Opera, operze wiedeńskiej i paryskiej czy londyńskiej Operze Królewskiej. W 2009 roku z rąk ministra kultury i dziedzictwa narodowego odebrał Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Jest Pan naszym najlepszym towarem eksportowym, jeśli idzie o muzykę poważną. Czuje się Pan gwiazdą?
A wyglądam? (śmiech). W ogóle się nie czuję. Robię to, do czego zostałem stworzony, to, co lubię. Często patrzę wstecz – skąd przyszedłem, jak zaczynałem, jak wyglądała moja droga artystyczna.
Podobno nie chciał Pan śpiewać muzyki operowej?
Nie, nie chciałem. A niedługo upłynie 20 lat mojej kariery! Kiedy się na nią zdecydowałem, czekała mnie ciężka praca. Teraz przeżywam pewnego rodzaju satysfakcję, ale i niedosyt. Myślę, że w dzisiejszych czasach zbyt szybko nazywamy kogoś gwiazdą. A przecież na miano gwiazdy trzeba sobie zasłużyć.
Niektórzy zwracają się do mnie „maestro” czy „mistrzu”, a ja się zastanawiam, jak w takim razie ja powinienem tytułować moich mistrzów – Placida Dominga czy Jamesa Levine’a z opery w Nowym Jorku. To są ludzie, którzy mają swoje lata, doświadczenia, sukcesy. A ja jestem cały czas w drodze zdobywania doświadczeń!
Na pewno kiedyś, w przyszłości z przyjemnością przyjmę wszystkie honory gwiazdy, jeśli oczywiście dane mi będzie kontynuowanie mojej drogi zawodowej. W tej chwili nie zwracam uwagi na tytuły, jestem zajęty pracą.
Z Pańskimi światowymi osiągnięciami mógłby Pan być traktowany w Polsce właśnie jak gwiazda, media mogłyby Panu poświęcać dużo więcej miejsca, a tak nie jest. Z czego to wynika? Czy muzyka poważna traktowana jest jako kultura dla elit?
Moja twarz nie musi zdobić okładek kolorowych pism. Oczywiście bycie osobą rozpoznawalną jest kuszące. Z drugiej strony, ile jest rozpoznawalnych twarzy w show-biznesie? W przypadku niektórych osób nawet nie wiemy, z czym mamy je kojarzyć, czy to aktor, piosenkarz, tancerz. Ja mogę zachować swoją prywatność, nie muszę opędzać się od natrętów.
Myślę, że wszędzie na świecie muzyka poważna ma swoje szczególne miejsce. Jeśli jej się nie kocha od dziecka, to trzeba do niej dorosnąć, trzeba się jej uczyć. To jest muzyka napisana dla ludu przez wspaniałe dzieci ludu. Tak samo jak piękna architektura, kościoły, rzeźby, zostały stworzone dla nas wszystkich. To nie jest muzyka dla wyższych klas.
W Polsce tak się przyjęło, że to muzyka dla elit, może dlatego, że wiele osób jej nie słucha, nie rozumie, ma złe wyobrażenie o operze. A przecież opera może być naprawdę wesoła i dać dużo przyjemności.
Panu też się kiedyś nie podobała…
Nie podobała mi się, bo słyszałem złe wykonania, denerwowało mnie przesadne vibrato w głosach. Do tej pory nie lubię muzyki wagnerowskiej. Ale teraz mogę powiedzieć, że jej nie lubię, bo ją znam, słuchałem jej wiele razy. Żeby powiedzieć, że czegoś się nie lubi, trzeba to poznać.
Przed Panem stoją otworem światowe sceny, może więc Pan promować polskich kompozytorów. Wykorzystuje Pan tę możliwość?
W Stanach Zjednoczonych miałem serię recitali, podczas których śpiewałem pieśni Mieczysława Karłowicza. W ostatnim czasie prezentuję „Króla Rogera“ Karola Szymanowskiego. Wystąpiłem z nim w Paryżu, Madrycie, Bilbao, na festiwalu w Nowym Meksyku, w Santa Fe, w Stanach Zjednoczonych. W najbliższym czasie planowana jest premiera tej opery w Londynie, podpisałem też kontrakt w Chicago. To jest taki mój malutki wkład na rzecz promocji Szymanowskiego.
Jaki jest odbiór?
Na samym początku spotykam się ze sceptycyzmem, który przełamuję, zapraszając dyrektorów oper na moje koncerty. Po występie są zachwyceni. Kiedy decydują się na wystawienie „Króla Rogera“, przychodzi obawa, jak spektakl przyjmie publiczność, ale zazwyczaj oceny są bardzo pozytywne, choć przedstawienie jest przecież dość kontrowersyjne, sporo w nim wątków homoseksualnych.
Wie pani, my nie mamy wielkich kompozytorów, śpiewaków czy muzyków, za pośrednictwem których moglibyśmy promować polską muzykę. Inaczej jest w przypadku Rosjan, Czechów… O muzyce amerykańskiej, brytyjskiej czy niemieckiej już nawet nie wspominam – tej promować nie trzeba, bo jest genialna. Ale my, którzy genialnej muzyki mamy trochę mniej, powinniśmy ją nad wyraz promować.
To jest wyrzut pod adresem decydentów w Polsce?
Tak, to jest wyrzut pod adresem władnych, począwszy od tych z ministerstwa kultury, a skończywszy na tych ze stowarzyszeń, którzy dysponują pieniędzmi na promocję polskiej kultury. Wiele razy prosiłem o takie wsparcie, ale nie było zainteresowania, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i sam próbuję pokazać polską sztukę.
Czy świat mógłby zainteresować się muzyką Stanisława Moniuszki, którego kochają Polacy?
Muzyka Moniuszki jest po prostu słaba. Ona ma może walory sentymentalne dla Polaków, ale jest niezrozumiała dla szerszej publiczności.
Co w Pana przypadku zdecydowało o sukcesie – determinacja, przebojowość, talent?
Myślę, że wszystko po trochu: trochę szczęścia, talent, moja pracowitość. Jestem człowiekiem, który się nie poddaje, otwartym zarówno na krytykę, jak i pochwały. Od 12 lat samodzielnie pracuję nad swoim głosem; zrezygnowałem z lekcji u profesorów, bowiem nie ufam innym, jeżeli chodzi o mój głos.
Jest Pan kowalem własnego losu?
Tak. Jeżeli coś idzie nie tak, to nie muszę obarczać niepowodzeniem innych – wiem, kto jest za nie odpowiedzialny.
A często się to zdarza?
Nie często, ale i mnie – jak każdemu człowiekowi – zdarza się, że coś nie idzie tak, jak sobie wymarzyłem.
Pamięta Pan jakiś szczególny koncert, który przyniósł zwrot w Pańskiej karierze?
Takich momentów zwrotnych było kilka, choć niekoniecznie wpłynęły one znacząco na moją karierę, ale raczej na moją psychikę. Pierwszy to mój solowy debiut, kiedy na jednym z koncertów jako 16-letni chórzysta, miałem zaśpiewać pieśń patriotyczną. Denerwowałem się i pomyliłem słowa. Drugim ważnym momentem był „Czarodziejski flet”, wystawiany dla dzieci w Teatrze Roma w Warszawie, w którym wcieliłem się w postać Papagena.
Wszedłem wówczas między publiczność, by nawiązać kontakt z dziećmi, i pewnej dziewczynce powiedziałem, że jest śliczna. Dopiero później zauważyłem, że ma chustkę na głowie – prawdopodobnie nie miała włosów i była po chemioterapii bądź po jakimś ciężkim wypadku. Później dostałem od niej czerwoną różę.
Do końca życia nie zapomnę tych wielkich niebieskich oczu, które mi dziękowały wymownie za komplement. A takim artystycznym, przełomowym momentem w mojej karierze był mój pierwszy spektakl „Króla Rogera“ w Paryżu. Na premierze zupełnie się zatraciłem jako śpiewak i aktor. Trudno mi było wtedy stwierdzić, gdzie jestem ja, a gdzie mój towarzysz król Roger.
To znaczy, że im bardziej artyście uda się utożsamić z rolą, tym lepszy efekt?
Nie do końca. To był taki moment, kiedy poczułem przypływ wielkiej mocy. Zrozumiałem, że można więcej, pełniej przeżywać to, co się robi na scenie. Od tamtego momentu nie zdarzyło mi się, bym przeżył ponownie takie uniesienie, ale to było zaledwie kilka lat temu, więc może coś takiego jeszcze się powtórzy.
W Ameryce nazywają Pana „Polski Książę“. To chwyt reklamowy?
Wynika to pewnie z tego, że głównie występuję w rolach ludzi szlachetnie urodzonych, jak Eugeniusz Oniegin, hrabia z Wesela Figara, czy Don Giovanni. Zauroczyła mnie magia, bajkowość scenicznych postaci, które występują na obcasach, z klamerkami przy butach, w perukach, żabotach.
Może dlatego, że były one tak różne od tych z szarej, socjalistycznej rzeczywistości? Wykorzystuję więc na scenie te atrybuty, a swój występ na scenie ubieram w odpowiednie gesty – specjalne ustawienie nóg na lekko ugiętym kolanie. Po takim koncercie zawsze dostaję komplementy, ludzie chwalą mnie ze wyjątkową grację, gestykulację, które zwykle pomagają mi zbudować postać wiarygodną, nietuzinkową.
Wyjeżdżał Pan z Polski z jakimiś kompleksami, które udało się wyleczyć za granicą?
Myślę, że polskie kompleksy są ciągle te same. Być może u młodej generacji, która kiedyś dorośnie, będą mniej widoczne? Kiedy 15 lat temu wyjechałem do Nowego Jorku, od razu zauważyłem dramatyczne różnice, dotyczące zarówno standardu życia, stosunku do pracy, jak i dyscypliny i organizacji pracy.
To były rzeczy, które musiałem szybko zmienić, by zostać zaakceptowanym przez wielki świat. Wcześniej bowiem rzeczywiście zdarzało mi się nie przygotować albo zostawić coś na później. Szybko jednak się tego oduczyłem. Polaka na ulicy w Stanach Zjednoczonych można od razu rozpoznać. Ale może jednak nie powinienem tego mówić.
Dlaczego?
Niektórzy mogą się na mnie obrazić i będą mieli rację, ponieważ ci ludzie tak zostali nauczeni, wychowani i to nie jest ich wina, że się tak ubierają, czeszą…
Są charakterystyczni?
Tak.
Niekoniecznie pozytywnie?
Tak. Tak samo jak można rozpoznać na ulicy Rosjanina, tak samo można rozpoznać Polaka.
Sporo Pan podróżuje. Udało się Panu zapuścić gdzieś korzenie?
Od 15 lat jestem związany z Nowym Jorkiem i tam spędzam kilka miesięcy w roku. Podpisując kontrakt na operę, dużą produkcję, muszę się liczyć z tym, że w danym mieście spędzę około dwóch, trzech miesięcy. Wynajmuję więc wtedy mieszkanie w Monachium, Paryżu, Londynie, Madrycie czy jakimś innym mieście. Po takim okresie już wiem, czy dane miasto lubię, czy smakuje mi jedzenie, czy odpowiada mi tamtejszy styl życia.
Szuka Pan w tych miastach kontaktu z Polakami?
Nie, mam kontakt z moimi znajomymi przez Skype’a albo osobisty, kiedy przyjeżdżają do mnie w odwiedziny. Polonia miejscowa, najczęściej w Stanach Zjednoczonych, też mnie zaprasza na swoje imprezy. Zaskakujące są jednak momenty, kiedy pod koniec mojego pobytu w danym kraju, często po premierze, kiedy publikowane są wywiady ze mną, recenzje z występów, dzwoni do mojego menedżera przedstawiciel Instytutu Polskiego i wyraża zdziwienie, że jestem w danym mieście. Wygląda to na brak profesjonalizmu placówki kulturalnej.
Podpytuję Pana o Polaków za granicą, by dowiedzieć się, czy może się Pan utożsamiać z Polonią, skoro większość czasu spędza Pan poza Polską i co kilka miesięcy przenosi się do innego kraju?
Mam mieszkanie w Nowym Jorku, tam płacę podatki, jestem związany z Metropolitan Opera, ale mieszkam w Polsce. Polskości nie da się ze mnie wyrzucić, choć nie czuję się patriotą. Jestem patriotą lokalnym: lubię wieś, w której mieszkam, rodzinę, znajomych.
Nie czuje się Pan patriotą? To niemożliwe, przecież przed chwilą mówił Pan, jak promuje polskich kompozytorów…
Ale tylko dlatego, że oni są wspaniali. Nie jestem patriotą, nie interesuje mnie historia Polski, przeszłość, katolicyzm.
Ale zna Pan historię sztuki, muzyki polskiej…
Tak, ale proszę mi wierzyć, gdyby Szymanowski napisał kicz zamiast pięknego „Króla Rogera“, to nie promowałbym go. Jestem Polakiem, cały czas jestem zakorzeniony w Polsce, nie wyobrażam sobie, bym mógł mieszkać na stałe w innym kraju. Znam dobre i złe cechy naszego narodu, bowiem sam jestem jego reprezentantem. We wszystkich obcych językach, którymi władam, mam słowiański akcent, którego chyba się już nie pozbędę.
Kto jest, według Pana, patriotą?
Patriotką była świętej pamięci Maria Fołtyn, którą żartobliwie nazywaliśmy z kolegami wdową po Moniuszce. Mimo że Moniuszko pisał muzykę, jaką pisał – bardzo sentymentalną – ale, niestety, nie międzynarodową, ona i tak wyjeżdżała za granicę z „Halką“ czy „Strasznym Dworem“, by je promować.
Często otrzymuje Pan oferty pracy w Polsce?
Nikt się o mnie nie bije, bo w Polsce chyba dominuje podejście, że jeśli ktoś robi światową karierę, to pewnie jest nieosiągalny i nie będzie mieć czasu, a danej placówki kulturalnej pewnie nie będzie stać, by zapłacić mu honorarium. To błąd! Mój menadżer współpracuje z operami warszawską i krakowską. W Krakowie jestem co sezon po to, by zaspokoić głód kulturalny mojej rodziny, znajomych i melomanów w tym mieście.
Ile ma Pan takich występów rocznie?
Niewiele. Trzy, może pięć?
A czy to prawda, że ma Pan wypełniony kalendarz z siedmioletnim wyprzedzeniem?
Nie, z sześcioletnim. W tej chwili prawie cały kalendarz do 2018 mam zapisany.
Wiem, że w dniu koncertu stara się Pan wyciszyć i nie umawia na żadne spotkania. Takiej higieny psychicznej wymagają role, w które się Pan wciela?
Staram się zachować siły i witalność na wieczór. Każde spotkanie czy wywiad odbierają energię, stąd większość śpiewaków dzień występu albo nawet dwa dni przed nim stara się spędzić miło i przyjemnie.
Przyjemnie Pan spędził czas w Bratysławie?
Bardzo! Bratysława ma bardzo ładne odnowione kamienice. To, co jednak w niej najbardziej zwraca uwagę, to ciepli, sympatyczni ludzie. Tacy byli kiedyś Polacy.
A już nie są?
Nie.
Nie???
Ja mówię o cieple narodu. Tu ludzie w sklepach, restauracjach są otwarci, uśmiechnięci, uprzejmi i to uderza w pozytywny sposób.
To znaczy, że Polacy bardzo się zmienili?
Myślę, że Polacy za bardzo prą do przodu i za wszelką cenę jak najszybciej chcą nadrobić czas, stracony przez komunizm.
To źle?
Myślę, że źle. Nie można przecież posiać ziarna i za miesiąc oczekiwać plonów. Wszystko potrzebuje czasu. Chcielibyśmy uczestniczyć w tym szalonym tempie europejskiego życia, ale nie chcemy rezygnować z naszych zabobonów, guseł.
Może niektórzy Polacy wzorują się na jednostkach, takich jak Pan, którym udało się osiągnąć sukces, dlatego prą do przodu?
To wspaniała interpretacja. Ja też patrzę na osoby, które coś osiągnęły, bo to mnie mobilizuje. Życzyłbym wszystkim znalezienia w swoim otoczeniu takich osób, które wpływałyby na nich mobilizująco.
Kto dla Pana jest taką motywacją?
Patrzę na przykład na Meryl Streep, która w moich oczach jest absolutnie idealną i dojrzałą aktorką. W Polsce o kimś, kto ma 60 lat, mówi się często, że już wszystko ma za sobą, a Meryl Streep stale się rozwija i udowadnia, że jako aktorka może być wciąż lepsza.
Ale Panu już w młodym wieku udało się osiągnąć szczyty.
No taaak, to nie jest aż taka straszna młodość…
To kokieteria?
To nie jest kokieteria. Śpiewak, który ma 40 lat, jest w połowie drogi. Dobrze byłoby, gdyby udało mi się jeszcze 15-20 lat pośpiewać, ale przecież to zależy od zdrowia i możliwości, które daje głos.
Kiedyś powiedział Pan, że muzyka jest partnerką życiową, wirusem, którego nie da się usunąć…
Tak jest chyba nie tylko w moim przypadku, bo wszyscy przecież słuchają muzyki, tak dzieci, jak i ludzie dojrzali. Muzyka, której słuchaliśmy ileś lat temu, pozwala nam powrócić w tamte czasy, bo dźwięki przywołują wspomnienia. Kiedy słucham na przykład „Tyle słońca w całym mieście“ Anny Jantar, to zawsze widzę przed oczami tę wspaniałą piosenkarkę z długimi ciemnymi włosami.
Dzisiejsza młodzież za 20 lat, kiedy usłyszy Madonnę, też zapewne będzie wracać do czasu swojej młodości. W przypadku Mozarta mamy do czynienia z muzyką ponadczasową, za którą kryje się geniusz. A kiedy wsłuchać się w słowa, które do tej muzyki napisał Dupont, można naprawdę przeżyć niesamowite chwile, pełne uciech, nawet czasem może małego zgorszenia. Bo zarówno Dupont, jak i Mozart byli ogromnymi kobieciarzami i flirciarzami, więc żarty miłosne przemycali i w tekście, i w muzyce.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik