Zbigniew Namysłowski: „W jazzie można robić wszystko, co się chce“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Zbigniew Namysłowski to jeden z najbardziej znanych w świecie polskich saksofonistów jazzowych. Jak sam twierdzi, w Bratysławie występował pięć razy. Przed ostatnim jego występem – podczas Bratysławskich Dni Jazzu – udało nam się namówić go na wywiad dla czytelników „Monitora Polonijnego“.

 

Pańska przygoda z muzyką zaczęła się dzięki babci, która wysłała Pana jako sześciolatka na przesłuchanie do pewnego profesora…

Tak, babcia poprosiła pewnego profesora, by w garderobie filharmonii zrobił mi jakiś test muzyczny. Ten test wypadł podobno pomyślnie, więc babcia posłała mnie do szkoły muzycznej.

 

Od razu pokochał Pan muzykę i wiedział, że poświęci jej całe swoje życie?

Gdyby nie to, że napotkałem na swojej drodze muzykę jazzową, to pewnie nie byłbym muzykiem.

 

Kiedy do tego doszło?

Jeszcze w szkole podstawowej zetknąłem się z muzyką rozrywkową. Koledzy na przerwach grali różne taneczne kawałki. Mnie się to wtedy podobało, ale dopiero jak usłyszałem jazz, wiedziałem, że to jest moja muzyka! Wtedy poważnie zacząłem się nią interesować.

Na początku grałem na fortepianie, ale szło mi bardzo niedobrze, więc musiałem zmienić instrument. Podjąłem naukę gry na wiolonczeli. Ale i na niej nie szło mi zbyt dobrze. Kiedy skończyłem liceum, powiesiłem wiolonczelę na kołku.

Wisi do dziś?

Wisi do dziś, ale był krótki okres, kiedy próbowałem grać jazz również i na niej.

 

Czy to prawda, że Pańska przygoda z jazzem zaczęła się od podglądania przez okno występów podczas festiwalu jazzowego w Sopocie?

To prawda, że pierwszy festiwal sopocki oglądałem przez okno, ale nie była to moja pierwsza przygoda z jazzem. Wcześniej, bo w 1955 roku, chodziłem na pierwsze koncerty jazzowe w Warszawie, które wtedy nosiły różne dziwne nazwy, na przykład „Dżem z marmoladą“.

Grali tam tacy muzycy, jak Andrzej Kurylewicz czy Jan Walasek. To od nich zacząłem się uczyć jazzu, to oni byli moimi pierwszymi nauczycielami. Oczywiście nieformalnymi. Słuchałem ich jednak i próbowałem naśladować. To była moja pierwsza szkoła jazzu, kolejną było radio Voice of America.

 

Co takiego jest w jazzie, że uwiódł Pana na całe życie?

Swoboda, wolność, możliwość improwizowania, dzielenia się swoją inwencją. To znacznie więcej niż to, co daje muzyka klasyczna, gdzie jest się jedynie odtwórcą. Owszem, w muzyce klasycznej interpretacją można coś trochę zmienić, ale w jazzie można robić wszystko, co się chce.

 

Jazz daje Panu wolność również na scenie?

Tak jest!

 

A co z tremą?

Trema bywa, ale jak zaczynam grać, to znika.

 

Wyjechał Pan w 1978 roku do Stanów Zjednoczonych, gdzie koncertował Pan z Michałem Urbaniakiem i Urszulą Dudziak. Zamierzał Pan tam zostać, ale potoczyło się inaczej…

Potoczyło się inaczej. Ale skąd pani wie, że zamierzałem tam zostać?

Czytałam, przygotowałam się do rozmowy z Panem…

Rzeczywiście, na początku grałem parę koncertów z Michałem i Ulą, ale potem koncertowałem na własną rękę, miałem swój zespół. Później sytuacja trochę się skomplikowała, jak to często bywa na wyjazdach. Rozstaliśmy się z żoną, więc postanowiłem wrócić do Polski, zwłaszcza że miałem propozycję napisania muzyki do filmu.

Kiedy po powrocie do Warszawy poszedłem do PAGART-u (Polska Agencja Artystyczna – przyp. red.), zabrano mi paszport, więc – chcąc nie chcąc – musiałem sobie zacząć organizować życie w Polsce.

 

A co z tą muzyką do filmu?

To był film „Skąpani w słońcu“, ale ten tytuł nic nikomu nie mówi. Chyba to nie był udany film. Zacząłem sobie organizować życie rodzinne i muzyczne, założyłem zespół Air Condition. To był zespół, który zaistniał nie tylko w Polsce, ale również w Europie.

 

Da się zliczyć, ile takich formacji Pan założył?

Przeważnie grałem w kwartetach, ale nigdy nie liczyłem, w ilu. Teraz gram w kwintecie z synem Jackiem.

 

Jazzowi muzycy mogą równolegle występować w kilku formacjach…

Bardzo wielu tak robi, ale ja staram się grać w jednym zespole.

 

Podobno jedyna rzecz, której Pan żałuje, to to, że nie wykorzystał Pan szansy, kiedy w Ameryce zaproponowano Panu podjęcie nauki w renomowanej szkole…

Był rok 1962, byłem z zespołem w trasie w USA. Mieliśmy stypendium departamentu stanu i podczas tego miesiąca jeździliśmy po całych Stanach. Między innymi odwiedziliśmy The Berkeley School w Bostonie i wówczas szef tej wyjątkowej uczelni powiedział, że jeśli chcemy, to możemy studiować na tej uczelni za darmo. Było to kuszące, ale ja musiałem wracać do Polski, do chorej babci.

Żałuje Pan?

Nie mogłem podjąć innej decyzji.

 

Potem taka propozycja już się nie powtórzyła?

Nie, potem byliśmy już za starzy.

 

Wielu znanych muzyków napisało książki o swoim życiu scenicznym, na przykład Urszula Dudziak. Pana nie kusi chęć napisania własnych wspomnień?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie mam zamiaru pisać żadnej książki. Po pierwsze nie potrafię, a po drugie nie mam o czym. Ci, co piszą, też nie mają o czym, ale piszą. Ja wolałbym się nie kompromitować.

 

To jest uwaga krytyczna pod adresem Urszuli Dudziak?

Dlaczego Urszuli?

 

Ponieważ właśnie Urszula Dudziak niedawno napisała książkę.

Nie tylko ona.

 

Broni się Pan przed zaszufladkowaniem, że gra muzykę ludową, góralską.

Nie, nie, nie! Kiedyś się broniłem, teraz się nie bronię. Dawniej rzeczywiście unikałem etykietki „muzykant ludowy“, bo tak mnie nazywano.

 

Na czym więc polega różnica między muzyką ludową i tą, którą Pan gra?

Na przykład program, który przygotowałem na występ w Bratysławie, jest oparty na melodiach etnicznych. Nie na oryginalnej muzyce ludowej, ale na moich kompozycjach, które mają charakter melodii ludowych.

 

Podczas ubiegłorocznych Dni Jazzu wystąpiła w Bratysławie Grażyna Auguścik, która powiedziała, że właśnie polska muzyka ludowa jest czymś, czym możemy się pochwalić za granicą. Pan też tak uważa?

Grażyna Auguścik jest wokalistką, a ja z wokalistkami nie mam nic do czynienia.

 

Czyli to nie jest uniwersalna zasada muzyków jazzowych?

Ja nie wiem, co mówiła Grażyna Auguścik.

 

Że muzyka ludowa to coś pięknego…

To ja to potwierdzam. Tamto proszę wykreślić.

 

Współpracował Pan z Niemenem, Soyką…

Ze Stanisławem Soyką nigdy nie współpracowałem, on jedynie nagrał jedną moją piosenkę i to był koniec naszej współpracy. Natomiast z Niemenem rzeczywiście współpracowałem przez rok. Nawet byłem kierownikiem zespołu muzycznego Niemen Enigmatic.

Trochę posiedzieliśmy we Włoszech… Jakoś się ta współpraca sama rozmyła. Przez pwien czas to miało sens, później już nie. On chciał robić co innego, a ja co innego.

Stanisław Soyka odkurzył utwory Niemena. Pana nie kusi, by zrobić improwizacje na ten temat?

Ja nic na ten temat nie wiem. Proszę mnie o wokalistów nie pytać. Ani żeńskich, ani męskich, bo w tej branży nie jestem occurred.

 

Dobrze. Doczytałam się, że choć uczy Pan jazzu, nie czuje się Pan pedagogiem, ale z drugiej strony kontakt z młodymi muzykami bywa inspirujący. Którzy młodzi wykonawcy zainspirowali Pana?

 

Występował Pan z Leszkiem Możdżerem, może więc współpraca z nim była inspirująca?

Co to za podpowiedzi?!

 

Dobrze, wycofuję.

… Kiedyś coś takiego mówiłem, tak?

 

Inspirują Pana inni młodzi wykonawcy?

 

Może to nieaktualne?

Aktualne. Ja nie czuję się pedagogiem, chociaż bardzo dużo uczyłem, i w szkole, i na przeróżnych warsztatach. Teraz też w szkole prowadzę zespół i ten zespół uczy się grać, ćwicząc na moich różnych utworach. Na tym polega to uczenie.

Oczywiście, że młodzi ludzie, z którymi gram, inspirują mnie, bo wnoszą do zespołu bardzo dużo nowych pomysłów, świeżego polotu. Teraz gram ze Sławkiem Jaskułkiem, który jest wspaniałym muzykiem. Uczymy się nawzajem. Dużo się uczę również od Jacka (syna – przyp. red.). Podobnie było, kiedy grałem z Leszkiem Możdżerem.

 

Czy w Polsce można wyżyć z jazzu? Kiedyś wystarczyło czekać na telefon…

Pani przewertowała dużo materiałów o mnie i teraz muszę się ze wszystkiego tłumaczyć. Tak, faktycznie tak było: dawniej nie trzeba było sięgać po telefon, żeby namówić kogoś, by nas zaprosił na koncert. Dzwonili do mnie. A teraz? Jak się samemu nie ruszy, można nic nie zagrać przez całe miesiące!

 

Ale takie nazwisko, jak Pańskie, pewnie otwiera wiele drzwi?

No i co pani chce powiedzieć? Mam menedżera – moją żonę, ale jej funkcja polega głównie na tym, by dbać o finanse zespołu. Sama nie proponuje koncertów, a więc to nie w pełni menedżer. Nam potrzebny jest ktoś, kto będzie rozsyłał oferty na festiwale. Ja sam tego nie potrafię robić, żona też tego nie robi, więc ostatnio rzadko gramy.

 

Ale jest Pan wciąż na fali…

To powiedzenie „na fali“ jest bardzo dwuznaczne.

 

Jak Pan je rozumie?

Wolałbym się do tego nie ustosunkowywać.

 

Powiedział Pan kiedyś, że nie ma nic przeciwko flirtom z innymi gatunkami muzyki i że mógłby Pan pisać dżingle reklamowe. Udało się?

Nie, dżingli nie pisałem, ale flirty z innymi rodzajami muzyki się udały.

Z którymi?

Z muzyką ludową, klasyczną, grałem Mozarta, Chopina, miałem zespół grający fusion, no i współpracowałem z Czesławem Niemenem.

 

Był Pan pierwszym muzykiem jazzowym, któremu udało się nagrać płytę na Zachodzie. Jak do tego doszło?

Nie pierwszym muzykiem, ale członkiem pierwszego zespołu-kwartetu, któremu się to udało. Po występie w 1963 roku na Jazz Jambore kilkakrotnie mieliśmy tournee po Anglii.

Wtedy odnieśliśmy wymierny sukces. Wymierny, ponieważ nawiązaliśmy różne kontakty, otrzymaliśmy propozycje, by występować na festiwalach. No i zgłosił się do nas menedżer z wytwórni, która między innymi nagrywała płyty Rolling Stones. Oczywiście skorzystaliśmy z propozycji i nagraliśmy płytę.

 

I jaki był oddźwięk na to ważne wydarzenie, że młodym zza żelaznej kurtyny powiodło się na Zachodzie?

No właśnie taki był oddźwięk, że do tej pory zadają mi pytania, czy byłem pierwszym muzykiem, który nagrał płytę na Zachodzie.

 

A to źle, że o to pytają?

Nie. Potwierdzam, że nagrałem.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 4/2013