Tożsamość między Włochami, Argentyną a Polską

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Od dzieciństwa marzyłam o Polsce, którą znałam z bajkowych opowieści rodziców. Opisali mi Polskę, jaką znali z własnego dzieciństwa i wczesnej dorosłości, pełną skrzatów, szlachetnych rycerzy, księżniczek, królów, smoków, szewczyków… najpiękniejszych kwiatów, najgęstszych lasów, najwspanialszych pałaców, najstarszych zamków, drewnianych domów, wieloletnich gniazd powracających co roku bocianów…

Jesienią mego życia odkryłam, że Polska to nie bajka, że Polska to rzeczywistość, w której tym razem jedną z ról mogłam zagrać ja. Nie spodziewałam się tego, kiedy po przekroczeniu 60 lat życia i ¼ długości obwodu kuli ziemskiej stanęłam po raz pierwszy na progu mego domu, który znałam wyłącznie z opowiadań. Gdy wylądowałam na Okęciu w Warszawie, gdzie rozpoczęła się moja magiczna podróż, towarzyszyły mi różne uczucia. Zakochałam się w tym kraju tak, jak w dzieciństwie w legendarnym śpiącym rycerzu.

Urodziłam się we Włoszech, w Bari, mieście królowej Bony. Rodzice – ojciec, urodzony w Łunińcu na Polesiu, a mama w Wilnie – każde z nich w swoich opowieściach wychwalało swój kraj dzieciństwa. Sowiecki okupant wywiózł ich do łagrów, gdzie – nie znając się jeszcze – ciężko pracowali.

Dzięki Bogu po paru latach dołączyli do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR generała Andersa. Po wędrówce przez Środkowy Wschód i Afrykę dotarli do Włoch, gdzie się poznali. Mama pracowała w szpitalu jako sanitariuszka, a ojciec był podporucznikiem w 3. dywizji. Po bitwie o Monte Cassino, gdy alianci cieszyli się z rychłego upadku III Rzeszy, wśród dużej części polskich żołnierzy panował pesymizm, co do powojennej przyszłości. Powrót do opisywanych mi później miejsc był niemożliwy.

Nadzieją była emigracja, ale przedtem życie zaprowadziło Włodka i Jadzię do kościoła Santa Sofia, gdzie w styczniu 1945 r. odbył się ich ślub, a później, 25 listopada, na tym świecie zjawiłam się ja.

Jako córka polskich patriotów, których strony rodzinne były już poza Polską, urodzona we Włoszech, zapisana w archiwach brytyjskich, wychowana po polsku, mając niepełne trzy lata dotarłam do Argentyny po wcześniejszych próbach wyjazdu do USA.

Tu rozpoczęło się tułaczka i poszukanie swojego miejsca w zupełnie nieznanym kraju.

Ojciec dostał taką pracę, że co kilka miesięcy zmienialiśmy miejsce pobytu… A gdy skończyłam 6 lat, trzeba było posłać mnie do szkoły hiszpańskojęzycznej. Okazało się, że ja, córeczka polskich rodziców, ani słowa nie mówię w tym języku! Mijały lata, w końcu opanowałam język „argentyński” (trochę różniący się od hiszpańskiego), gdy osiedliśmy na stałe w roku 1961 w Buenos Aires. Udzielałam się w Harcerstwie Polskim i w Chórze Chopina, wszędzie mówiąc po polsku – w domu i Domu Polskim, co pozwoliło mi zachować język ojczysty.

Jako prawie dorosła, zaczęłam się zastanawiać, kim naprawdę jestem: nie Włoszką, nie Argentynką, no i zdecydowałam, że będę obywatelką świata. Po jeszcze jednej próbie wyjazdu do USA wszyscy przyjęliśmy obywatelstwo argentyńskie, bo już wtedy miałam siostrę, urodzoną w Argentynie. Ale marzyłam o posiadaniu polskiego paszportu.

Założyłam rodzinę… I wreszcie jako redaktor naczelny „Głosu Polskiego” otrzymałam możliwość odwiedzenia Polski. Pojechałam tam w 2007 na XV Światowe Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie, by stwierdzić, że Polska istnieje, że jest piękna, mocna, uprzejma, gościnna, rodzinna… aż tak rodzinna, że od razu poczułam się w niej jak w domu.

Przeleciałam 12 tys. km, zostawiając najbliższych w Argentynie, ale dzięki temu zbliżyłam się do swoich przodków! Byłam zachwycona, że ja, tak mało ważna redaktorka „Głosu Polskiego”, jedynego polskiego czasopisma w Argentynie, dotarłam w końcu do kraju opisywanego mi przez rodziców. Nie mogłam pojechać na Litwę i Białoruś, musiała mi wystarczyć dzisiejsza Polska – i wystarczyła!

Barbara Sobolewska de Sordelli Buenos Aires, Argentyna

MP 12/2012