Ile jest bitwy w Bitwie?

 KINO OKO 

Film Bitwa pod Wiedniem zebrał w Polsce miażdżące krytyki, więc trochę z ciekawości, a trochę z przekory wybrałam się do kina, by go obejrzeć. Zapłaciłam za bilet dwadzieścia złotych i uważam, iż to były świetnie zainwestowane pieniądze, bowiem bawiłam się tak dobrze podczas seansu, że od śmiechu bolały mnie mięśnie twarzy i przepona.

Krytykowano polskie sztandary ze współczesnym, a nie siedemnastowiecznym orłem, który patrzy nie w tę stronę, w którą powinien. Krytykowano fakt pojawienia się pastorału Jana Pawła II, skrzydła husarii oraz przekłamaną datę bitwy. Te wszystkie błędy, dotyczące realiów historycznych, to dla mnie, w kontekście tego dzieła, tak zwany mały pikuś. To, co jest słabe w tym filmie, to po prostu sam film.

Połączenie nudnego, rozlazłego scenariusza ze złą grą aktorską i scenografią, przypominającą fototapetę, daje efekt komiczny, przypominający niskobudżetowe produkcje klasy B, a może nawet C. Grubo mylą się ci, którzy myślą, że film jest o tym, jak Polacy bohatersko walczyli o Wiedeń. Sama bitwa pokazywana jest bowiem około pięciu minut, a kolejne dwie godziny filmu wypełnione są scenami przypominającymi parodię Władcy pierścieni, Baśni z tysiąca i jednej nocy oraz Tańczącego z wilkami.

Marek z Aviano spotyka w lesie duchy. Te przekazują mu miecz, który w rękach młodziaka zaczyna się żarzyć. Co jakiś czas w życiu przyszłego kaznodziei pojawia się komputerowy wilk, który znacząco spogląda na niego i okazuje się być jego dziadkiem. Turcja, stworzona w słabej jakości programie graficznym, pogrążona jest w baśniowej różowo-pomarańczowej mgle i wygląda jak kiczowaty plakat.

Plenery przypominają landszafciki z pocztówek, na których brakuje tylko jelenia na rykowisku. Istambuł z lotu ptaka wygląda jak tekturowa makieta. Sokoły i gołębie latają zawieszone na żyłkach, a rany i blizny aktorów wykonane są z plasteliny polanej ketchupem. Wszystko to byłoby do przełknięcia… dziesięć, piętnaście lat temu. Dziś jest żenujące.

Jeżeli chodzi o aktorstwo to, delikatnie mówiąc, pozostawia ono wiele do życzenia. Owszem, ci polscy wywiązali się z powierzonego im zadania, ale niestety pojawiają się w rolach epizodycznych, a ich gra ogranicza się do zrobienia jakiejś miny oraz wypowiedzenia pojedynczego słowa. Mnie zachwycił  Enrico Lo Verso w roli Kara Mustafy.

Ach, jak on pięknie, nerwowo wywraca ślepiami (chyba gra strach), rozdziawia gębę (zdziwienie) i zaciska szczęki (jest groźny). F. Murray Abraham w roli Marka jest egzaltowany do granic bólu i wypowiada swe kwestie, krzycząc, szepcząc lub trzęsąc się w uniesieniu. Adamczyk jako Leopold I Habsburg jest miłą odmianą i wypada na tym marnym tle fantastycznie.

Całe szczęście, że reżyser Enzo Martinelli nie spartolił przynajmniej tego. Widać, że Adamczyk miał pomysł na swoją rolę, zagrał ją brawurowo i stworzył świetną karykaturę głupawego cesarza. A inni? Jerzy Skolimowski faktycznie wygląda jak Sobieski, a Bachleda Curuś po prostu „wygląda”, zaś Szyc nie mówi nic, za to Olbrychskiemu pozwolili powiedzieć dwa słowa.

Właściwie można powiedzieć, że najautentyczniej w tym filmie wypadły konie, które łamią nogi i padają na polu bitwy w sposób bardzo realistyczny. Jedna ze scen ukazuje polskie wojsko, które nocą w błocie i strugach deszczu wspina się mozolnie na Kahlenberg. Nad ranem ci sami żołnierze, stojąc na wzgórzu, są czyści, mają wyprasowane mundury, a ich zbroje świecą się jak psu…  wiadomo co.

Sama treść filmu miała być z założenia przepełniona wartościami chrześcijańskimi, jednak religia została tu bardzo spłaszczona. W jednej ze scen Marek z Aviano prowadzi uduchowioną rozmowę z Kara Mustafą. Chyba miał to być dyskurs filozoficzno-teologiczny, ale wyszła przepychanka dzieciaków w piaskownicy, typu: „Mój Bóg jest większy”, „A właśnie, że nie, bo mój Bóg jest większy”, „Ale mój Bóg niesie światłość”, „A właśnie, że nie, bo mój niesie światłość”.

Większość dialogów opiera się na mieszance katechizmu dla dzieci i aforyzmów rodem z Paulo Coelho. Moją ulubioną frazą, pochodzącą z filmu, zostały słowa Kara Mustafy: „Tylko eunuchy i kobiety płaczą”. Jako kobieta miałam więc prawo się popłakać, co prawda ze śmiechu, ale jednak!

Krytycy czepiają się orła na sztandarze, a przecież film Bitwa pod Wiedniem ma do zaoferowania o wiele więcej smaczków. Oglądając go, miałam przednią zabawę. Szkoda tylko, że w tej bitwie tak mało było bitwy!

Magdalena Marszałkowska

MP 12/2012