Marii Peszek garść wydumanych problemów

Wiele hałasu o nic

 CZUŁYM UCHEM 

Zachwytów nie będzie. „Jezus Maria Peszek”, trzecia płyta w dorobku Marii Peszek nie powala na kolana. Muzycznie ten krążek nic szczególnego, nowego ani nawet zwyczajnie ładnego nie przynosi.

Ba, nawet niebezpiecznie ociera się o tandetę („Nie wiem, czy chcę”), ale ponieważ w Polsce Maria Peszek jest – tu pozwolę sobie użyć terminu marketingowego – pozycjonowana jako  wokalistka alternatywna, która śpiewa dla tzw. inteligencji, na pewne rzeczy może sobie pozwolić. Od kilku lat Marii Peszek słuchać wypada, od kilku lat wypada też zachwycać się tekstami, bezkompromisowością i szczerością tej artystki.

Trzecia płyta Peszek trafia na rynek poprzedzona wynurzeniami na temat załamania nerwowego, które przeszła. „Myślałam, że nigdy już nic nie napiszę. Czułam się, jakby ktoś mi wyjął wtyczkę z kontaktu. Neurastenia. Stany lękowe. Kilkunastotygodniowa bezsenność. Napady paniki. Widziałam, jak bliscy mi ludzie cierpią, kiedy ja cierpiałam, a oni nie mogli mi pomóc. Ale byłam w uprzywilejowanej sytuacji. Miałam wsparcie bliskich. Stać mnie było, żeby zapłacić bardzo dobremu terapeucie. I mogłam przestać pracować, żeby wyjechać z Polski na pół roku. To była misja ratunkowa. Nie wiedzieliśmy, czy wrócimy. Byłam przekonana, że już nie będę artystką” – mówiła w wywiadzie, opublikowanym na łamach „Polityki”. Nie wiem, czy ta przesadna szczerość (a wręcz ekshibicjonizm) miała wzbudzić litość odbiorców i zachęcić ich do kupna płyty; trudno uważać zbieżność dat wywiadów i ukazania się „Jezus Maria Peszek” za przypadek.

Wracając do materiału zawartego na płycie – mam nieodparte wrażenie, że wraz z opowieściami o wspomnianym załamaniu nerwowym stanowi produkt perfekcyjnie skrojony pod tzw. umysł tabloidowy, który lubi historie dramatyczne, ale proste, który postrzega świat jako czarno-biały, łyka slogany i za wszelką cenę chce wyróżniać się z tłumu, zachowując się jednak tak schematycznie, jak tylko to możliwe.

Peszek wzięła garść tematów, które nieustannie pojawiają się w mediach i są uznawane za kontrowersyjne, ubrała je w teksty, które z założenia mają szokować i prowokować, a tak naprawdę niewiele różnią się od komentarzy internetowych hejterów i lubiących happeningi posłów pewnego sejmowego ugrupowania, któremu przewodzi przedsiębiorca niegdyś związany z branżą alkoholową.

W co najłatwiej uderzyć? W religię, dawne wartości (vide: macierzyństwo), w tradycje – bo są niemodne, archaiczne, zaściankowe. Ku uciesze tzw. inteligencji. Tylko że Peszek nie proponuje nic w zamian, po prostu jest anty na zasadzie „bo tak, bo wszystko mi w tym kraju, w tej mentalności przeszkadza”.

Trudno brać poważnie tekst choćby piosenki „Pan nie jest moim pasterzem”, będący parafrazą psalmu 23. „Pan jest moim pasterzem”: „Pan nie jest moim pasterzem, a niczego mi nie brak, pozwalam sobie i leżę – jak zwierzę”, czy antypatriotyczny manifest „Sorry Polsko”: „Gdyby była wojna, byłabym spokojna, wreszcie byłabym/ nie musiałabym wybierać ani myśleć jak tu żyć/ tylko być tylko być/ po kanałach z karabinem nie biegałabym/ nie oddałabym ci Polsko ani jednej kropli krwi/ Sorry Polsko/ wybacz mi”.

Nieznośnie i do granic pretensjonalnie jest w utworze „Ludzie psy”: „Zbankrutował mi dzisiaj cały świat/ już wiem, jak się traci na giełdzie rozpaczy/ bóg opuścił mnie/ urwał mi się film/ ja nie dobro narodowe/ ja pod skórą drzazga/ samo mięso duszy”.

Problemem Peszek jest ogromna nieautentyczność. Tą płytą, głównie tekstami, próbuje wyważyć otwarte drzwi. Chciałaby się zbuntować, ale niespecjalnie ma przeciw czemu. Problemy, o których mówi, są w dużym stopniu wydumane – nie jest prawdą, że dzisiejsza Polska jest przesadnie skupiona na narodowej martyrologii, że religia inna niż katolicka jest uważana za gorszą, że biedne, nieszczęśliwe kobiety są przymuszane do posiadania dzieci.

Nie dajmy się zwariować. „Jezus Maria Peszek” to próba wywołania skandalu poprzez dobór tematów, które z założenia wydają się obrazoburcze i sprawią zapewne, że o płycie będzie głośno. Lepiej sprzedaje się tylko seks, ale tę tematykę Peszek już wykorzystała przy okazji poprzedniej płyty, niespecjalnie przejmując się wówczas kondycją polskiego społeczeństwa. I jeszcze jedno – choćby nawet teksty były majstersztykiem, w wypadku płyt najważniejsze jest muzyka. Na „Jezus Maria Peszek”, po wycieszeniu „skandalicznych” tekstów zostaje żenująco niewiele do ocenienia.

Katarzyna Pieniądz

MP 11/2012