Hans Kloss. Stawka niższa niż wszystko inne

 KINO OKO 

Hans Kloss, największy  i najskuteczniejszy superagent polskiej kinematografii powrócił w filmie „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć“. Tym razem J-23 nadaje na dwóch płaszczyznach czasowych, odtwarza go dwóch aktorów, a jego zadaniem nie jest już tylko ratowanie ojczyzny, ale także rozwiązywanie zagadek godnych Indiany Jonesa. Czego w tym filmie nie ma! Są wybuchy, strzelaniny, piękne kobiety, źli Niemcy, okrutni Rosjanie, tortury, przesłuchania i… tajemnica bursztynowej komnaty.

Na pierwszy rzut oka zapowiada się fantastycznie, ale drugie oko, niestety, trzeba przymknąć. Widz mógłby się spodziewać polskiego Jamesa Bonda, rozwiązującego kod Leonarda da Vinci z II wojną światową w tle. Gdyby dorzucić do tego efekty specjalne i namiętne kobiety przyklejone do superbohatera, mielibyśmy świetny film sensacyjno-przygodowy i dwie godziny rozrywki.

A co mamy? Tomasz Kot w roli Klossa strzela do wszystkiego, co się rusza, niczym Rambo, Piotr Adamczyk jako Brunner groźnie unosi brew i próbuje mówić jak Karewicz, Marta Żmuda-Trzebiatowska jako Elza nie może się zdecydować, czy gra w głupawej komedii czy w dramacie narodowym. A bursztynowa komnata? Pojawia się, aby J-23, oprócz robienia Niemców w konia, mógł także rozwikłać jakąś światowej sławy zagadkę.

Miał być Indiana Jones, a nie wyszedł z tego nawet Pan Samochodzik. Trudno oprzeć się wrażeniu, że scenariusz pisany był na kolanie, w pociągu lub w przeciągu, a produkcją zajęły się dzieci błądzące we mgle. Taki to ni pies, ni wydra z nosem zamiast ucha. Elementy komediowe nie są śmieszne, przygoda jest nudnawa, a to, co miało być tragiczne, bywa żenujące.

Wątek miłosny, a nawet dwa, są ciężkostrawne, źle zagrane i przewidywalne do granic możliwości. Charakteryzacja woła o pomstę do nieba, dawno minęły już czasy, gdy aby kobietę postarzeć o 30 lat wystarczyło posypać jej głowę mąką i udawać, że posiwiała. W czasach HD i 3D zabiegi tego typu to jak udawanie, że pada deszczyk, choć w rzeczywistości ktoś pluje nam w twarz.

Jedynym plusem filmu jest pojawienie się w nim starej gwardii aktorskiej. Karewicz, Mikulski i Olbrychski ratują swoją obecnością całość przedsięwzięcia. Akcja filmu rozgrywa się w latach 1945 i 1975. Klamrami spinającymi oddalone o 30 lat wydarzenia są dwaj główni bohaterowie Kloss i Brunner. Dzięki przeniesieniu ich w lata siedemdziesiąte mamy możliwość rozkoszowania się ponownym spotkaniem Mikulskiego i Karewicza.

Jest to niewątpliwa okazja i gratka dla fanów, bo obaj panowie są w świetniej formie i tworzą klasę samą w sobie. Każda scena, w której pojawiają się ci dwaj gentlemani, powoduje, że opadające z nudów powieki na chwilę się unoszą. Twórcom Stawki większej niż śmierć należy się pochwała za umożliwienie nam, widzom, kolejnego spotkania z Klossem i Brunnerem.

Warto bowiem przemęczyć się i poświęcić kilkadziesiąt minut, żeby usłyszeć wypowiadane przez Mikulskiego: „Takie sztuczki nie ze mną Brunner”. Za to dziękuję panu Patrykowi Vedze (reżyseria) i Władysławowi Pasikowskiemu (scenariusz), błagam jednak, żeby w przyszłości nie przyszedł im do głowy pomysł nakręcenia filmu o tym, jak czterej pancerni i pies walczą z Talibami i odnajdują zaginioną Atlantydę.

Trudno jest mierzyć się z legendą, a jak wiadomo Stawka większa niż życie była, jest i pozostanie serialem kultowym. Nowa filmowa wersja przygód Hansa Klossa potwierdza, że nie warto walczyć ze słońcem, jeżeli jako oręża używa się motyki.

Magdalena Marszałkowska

MP 11/2012