OKIENKO JĘZYKOWE
Przyznam, że nie myślałam, iż tak szybko wrócę do nazw żeńskich, o których pisałam niedawno, bo zaledwie trzy miesiące temu – w styczniowym numerze „Monitora Polonijnego”.
Wówczas to inspiracją do zajęcia się właśnie tym tematem były moje obawy przed nazywaniem nowego marszałka Sejmu RP „marszałką” czy „marszałkinią”, z racji tej, że funkcję tę objęła kobieta. Sama jednak zainteresowana, czyli pani marszałek, nie reagowała na próby sfeminizowania nazwy jej stanowiska i sprawa jakby ucichła.
Ale pod koniec lutego wróciła z całym impetem w trochę innej formie. Otóż Joanna Mucha, minister sportu w rządzie Donalda Tuska, w cieszącym się ogromną popularnością programie telewizyjnym „Tomasz Lis na żywo” zażyczyła sobie, by prowadzący z nią rozmowę dziennikarz zwracał się do niej „pani ministro”! Podziałało to na Polaków jak płachta na byka, bo przecież każdy z nich czuje się specem od języka, i „pani ministrze” znów się oberwało.
Piszę „znów”, albowiem odnoszę wrażenie, iż „ministra” Mucha jest swoistym chłopcem (dziewczynką?) do bicia. A to dostaje się jej za to, że „nie czuje sportu! (…) i popełnia gafę za gafą“ (to z „Gazety Wyborczej”), że „ciągle się kompromituje” i premier powinien ją „pogonić” (to „Superexpress”), że „Najpierw w sprawach najważniejszych milczała, a jak zaczęła mówić, zrobiło się jeszcze gorzej” (to „Sport”) itd.
Tym razem na jej wystąpienie zareagował też Facebook, na którym stworzono profil „Ministra Mucha wzbudza falę rozbawienia wśród kobiet”, co miałoby sugerować, że nie tylko mężczyźni, ale i kobiety są zdecydowanie przeciw „ministrze”.
Sama zaś atakowana na swoim blogu wyjaśniała, że „ministrą” kazała się nazywać w imieniu polskich kobiet i że zniesie falę rozbawienia, bowiem – jak słusznie zauważyła – całą sytuacją rozbawieni byli tylko mężczyźni. Przypomniała też, jak to żeńską formę „posła” – „posłankę”, dziś neutralną i powszechnie przyjętą, promowała kiedyś Barbara Labuda, z której swego czasu też się śmiano.
Do sprawy „ministry” odniosły się różne autorytety, np. znany językoznawca prof. Jerzy Bralczyk, dla serwisu Gazeta.pl powiedział: „Nikt tak nie będzie mówił, a język nie będzie się też w tę stronę zmieniał. To była manifestacja pewnej postawy ideologicznej. Można walczyć, tak jak robią to feministki, ale nie gwałcić języka”. Bardzo cenię pana profesora Bralczyka i szanuję jego poglądy, ale wydaje mi się, że w przypadku oceny tego konkretnego faktu językowego górę chyba wzięła przynależność profesora do płci męskiej.
Stanowisko wobec „ministry” zajęła w końcu też Rada Języka Polskiego, czyli organ decydujący, co w polszczyźnie jest poprawne, a co nie, i wydała swój „wyrok”, stwierdzając, iż forma „ministra” jest skonstruowana najzupełniej poprawnie, choć ma swoje wady, bowiem w polszczyźnie tego typu nazwy mogą być odczuwane jako zgrubiałe lub dzierżawcze, a niektóre z nich, np. „premiera”, są tożsame brzmieniowo z nazwami już istniejącymi (bo przecież „premiera” to pierwsze przedstawienie dramatu w danej inscenizacji czy pierwsze wyświetlenie filmu).
Takie samo stanowisko zajęła Rada wobec innych podobnych żeńskich konstrukcji, czyli „ministerki” i „premierki”, stwierdzając przy okazji, iż mimo ich poprawności systemowej są odczuwane przez większość Polaków jako sztuczne i niezręczne. W tym momencie przypomnę, że jeszcze tak niedawno za sztuczne i niezręczne uważano też takie formy, jak np. „polityczka”, „socjolożka” czy „reżyserka”, które później się przyjęły, gdyż były po prostu praktyczne.
I choć na razie poprawną formą oficjalną pozostaje „pani minister”, to „ministra” czy „ministreka” mają ogromne szansę na akceptację społeczną. Zanim to jednak nastąpi użytkownicy języka muszą się z nimi osłuchać, przyzwyczaić do nich i na którąś się zdecydować. Odgórnie jednak nie da się w języku przeprowadzić żadnych zmian, nawet jeśli niektóre radykalne środowiska kobiece wręcz domagają się żeńskich wykładników w nazwach zawodów.
Maria Magdalena Nowakowska