WYWIAD MIESIĄCA
Znakomity polski reżyser Krzysztof Zanussi, którego gościliśmy na łamach „Monitora“ pięć lat temu, w październiku ponownie odwiedził Bratysławę. Pytany o najważniejsze osiągnięcia w życiu wymienił stos celuloidów: „Mój ojciec kpił ze mnie, że trzeba budować z cementu i cegieł, a nie z tej łatwopalnej materii“. W rozmowie dla czytelników naszego pisma opowiada o planach filmowych i swoim stosunku do Rosji i Słowacji. Ocenia też polską scenę polityczną.
Krzysztof Zanussi – polski reżyser i scenarzysta filmowy. Nakręcił filmy zaliczane m.in. do nurtu kina moralnego niepokoju. Jego filmografię otwiera obraz „Struktura kryształu“ z 1969 roku. Kolejne to m.in. „Życie rodzinne“, „Iluminacja“, „Barwy ochronne“, „Spirala“, „Kontakt“, „Constans“, „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową“, „Suplement“, „Persona non grata“, „Serce na dłoni “, „Rewizyta“.
Spotkaliśmy się pięć lat temu w Bratysławie podczas premiery Pańskiego filmu „Persona non grata“, który pokazuje polską dyplomację. Sporo się wydarzyło na polskiej scenie politycznej od tamtego czasu. Gdyby dzisiaj Pan kręcił ten film, byłby on inny?
Nigdy sobie takiego pytania nie stawiam. Każda rzecz ma swój czas – muszę pozostawić rzeczy minione i realizować następne. Tamten film próbował odnotować rocznicę „Solidarności“, odchodzące pokolenie, które było moim pokoleniem. To pokolenie przeszło przemianę i odchodzi zgorzkniałe, ponieważ nasze największe marzenia nie zostały spełnione. Zawsze mówię, że nie o taką Polskę walczyliśmy, tylko o trochę lepszą.
Ale ta, co jest, też jest nie najgorsza. Nie mam w zwyczaju narzekać. Uważam, że nie powinniśmy przesadzać w naszym negatywizmie. Wielu idealistów z dawnych lat w tej chwili jest rozczarowanych, zgorzkniałych, odsuniętych na boczne tory.
To pytanie miało być pretekstem do tego, by porozmawiać o tym, co się wydarzyło w dyplomacji, a konkretnie w stosunkach polsko-rosyjskich, które często są opisywane przez pryzmat ludobójstwa w Katyniu, a ostatnio przez tragedię lotniczą pod Smoleńskiem. Kilka lat temu nie przyjął Pan propozycji, by zostać ambasadorem Polski w Moskwie. Nigdy nie pomyślał Pan sobie, że, gdyby Pan podjął inną decyzję, być może sprawy potoczyłyby się inaczej?
Nie, nie sądzę, bo to nie osobowość ambasadora decyduje o tym, jak się toczy polityka. Historia potwierdziła, że nie było szans, żebym cokolwiek osiągnął w dyplomacji między Warszawą a Moskwą. Taki był wtedy rozkład kart dyplomatycznych. I po polskiej, i po rosyjskiej stronie. Nie było ani chęci, ani potrzeby zakopania wojennego toporka.
A teraz jest inaczej?
W tej chwili ten toporek został troszkę zasypany. Moim zdaniem na szczęście, bo Rosja potrzebuje nas w Europie. Cały rozdział w historii Rosji jest ogromnie złożony i trudny i o tym można by dużo rozmawiać. Mimo że nie zostałem ambasadorem, to jednak właśnie dlatego mam z Rosją szersze kontakty. Mam kontakt z jej elitami politycznymi.
Niedawno, bo niecały rok temu, prezydent Miedwiediew razem z prezydentem Komorowskim otwierał w Polsce nasze Polsko-Rosyjskie Forum Dialogu Obywatelskiego, którego zostałem współprzewodniczącym (drugi współprzewodniczący to były ambasador Federacji Rosyjskiej w Polsce Leonid Drawczewski – przyp. od red.).
Miałem takie samo pole do działania, jakie ma ambasador, ale ja mam tę wolność, że nie jestem zobowiązany do reprezentowania polskiego rządu, lecz reprezentuję polską rację stanu tak, jak to rozumiem najlepiej.
Do Bratysławy został Pan zaproszony między innymi jako uczestnik debaty o Rosji, czyli jako ekspert od spraw rosyjskich.
Muszę to zdementować (śmiech).
Nie czuje się Pan ekspertem?
Nie wiem, jak się czują eksperci. Wiem, że trzeba być bardzo ostrożnym w szafowaniu takimi tytułami. Rosja to jest niezmiernie skomplikowane zjawisko, ja coś bardzo powierzchownie o Rosji wiem, ale w żadnym wypadku nie mogę się uważać za eksperta.
Skąd zainteresowanie tym krajem? Ma Pan rosyjskie pochodzenie?
Nie. Moja dobra relacja z Rosją wynika z faktu, że Rosja jest mi najgłębiej obca. Jestem z pochodzenia Włochem i moje zachodnie myślenie bardzo do Rosji nie przystaje. Rosję traktuję z takim samym zdziwieniem jak Rumunię czy Koreę, z której właśnie wracam. I w ten sposób jest mi może o wiele łatwiej, bo wielu Polaków odczuwa dużo większą bliskość mentalną z Rosjanami, a wtedy zwykle są w konflikcie rodzinnym właśnie z Rosją.
Ale zaprasza Pan rosyjskich artystów do współpracy przy filmach, które Pan reżyseruje…
Tak, oczywiście, ale z całym poczuciem odmienności tego, co nas dzieli, tego, co dzieli Europę bizantyjską od Europy łacińskiej. Jeżeli podczas wykładu na temat Rosji mogę cokolwiek powiedzieć, to właśnie na temat takiego podziału, bo o tym mam trochę pojęcia.
Tragiczne wydarzenia z ubiegłego roku nas połączyły czy podzieliły?
Przy całym niedostatku zaufania do wszelkich informacji zakładam, że to, co wiemy o tym wypadku, jest w istocie swojej prawdziwe. Nie przewiduję, żeby tam było jeszcze jakieś następne dno. I to mnie stawia w aspekcie tego wypadku w pozycji człowieka, który z ogromnym przejęciem patrzy na tę sprawę, na śmierć elit różnych orientacji, prezydenta, który jest symbolem kraju.
Myślę, że to wypadek zawiniony przez niedbalstwo, które mają na sumieniu obie strony, chociaż strona rosyjska niechętnie czy nawet wcale się do tego nie przyznaje. Ale przecież my to znamy na pamięć, nie możemy się temu dziwić! Wypadek spowodował pewną konieczność gestów przyjaznych, pojednawczych ze strony rosyjskiej, ale ja bym więcej tego nie wiązał z relacją między tymi dwoma krajami. Relacje toczą się niezależnie do nieszczęśliwych wypadków.
Czy to wydarzenie może być tematem filmu?
Jakiś mój kolega o tym wspominał, ale to jego sprawa. Według mnie opisywanie fabularne zdarzeń, których finał jest wszystkim znany, jest przedsięwzięciem ryzykownym. Powstały filmy o 11 września, gdzie wszyscy wiedzieliśmy, co się wydarzy, ale to było rozpisane na szereg ludzkich losów.
Nie wiem, o czym by należało opowiadać przy okazji tej katastrofy. Czy miałby to być film publicystyczny? Polemiczny? Może martyrologiczny? Nie mam na to pomysłu, dlatego tym się nie zajmuję.
A nad czym Pan pracuje?
Właśnie się zabieram do filmu o kobietach. Powiem to pani w ten sposób, ponieważ to się dobrze sprzedaje marketingowo: chcę zrobić film w obronie kobiet przed feministkami.
W obronie kobiet przed feministkami?
Tak. I od razu z całym przekonaniem dodaję drugie zdanie (a to jest mój pomysł retoryczny): feminizm, według mnie, jest jak cholesterol – dobry i zły. Chciałbym bronić kobiety przed tym złym. W Polsce feminizm jest spóźniony. Obserwuję losy kobiet, które uwierzyły, że w walce o karierę, w pazerności na władzę, pieniądze mają być jeszcze gorsze od mężczyzn.
Ten feminizm walczy o zrównanie szans nie w prawach, co jest słuszne, ale w bestialstwie. Na szczęście kobiety są na to mniej podatne, ale kobiety biznesu czy władzy czasem mogą budzić grozę.
Co konkretnie budzi w Panu grozę?
To, że kobiety dochodzą do głosu, jest słuszne. Budzi we mnie grozę, że kobiety dochodzą do pewnej agresji i uważają ją za swoje powołanie. Jestem obiektem ataku pewnych feministek, które przez moment zrobiły mnie swoim znienawidzonym przeciwnikiem gry.
Jak do tego doszło?
Przez moje nie najszczęśliwsze wypowiedzi w audycji pani Moniki Olejnik (poświęconej zatrzymaniu Romana Polańskiego za gwałt nieletniej dziewczyny w Ameryce, który miał miejsce 30 lat temu – przyp. od red.), kiedy to, wcale nie broniąc Romana Polańskiego, bo ja go nie mogłem bronić, powiedziałem, że jego ofiara była nieletnią prostytutką, a jej matka stręczycielką.
Bez pamiętania o tym popadamy w jakąś histerię, mówiąc zbyt bajkowo o straszliwym reżyserze, który wykorzystał taką ofiarę. Ponieważ pani Środa (Magdalena Środa – profesor Uniwersytetu Warszawskiego, teoretyczka etyki, filozofka, publicystka, feministka – przyp. od red.) nazwała mnie Lepperem polskiej kultury, wtedy powiedziałem, że to wariactwo już za daleko zaszło. Przecież w tej rozmowie powiedziałem, że nie podpisałem i nie podpiszę listów w obronie Romana Polańskiego, bo tu go nie można bronić. Można prosić o łaskę, jeśliby został skazany, ale nie wcześniej. Wszystko to ludziom umyka w tabloidalnej wersji tej historii.
Jak Pan ocenia zdolności aktorskie na scenie politycznej głównych jej graczy, czyli polityków?
Często z nimi o tym rozmawiam, bo bardzo chcą, żeby im coś poradzić, co robić na przykład z rękami. Udzielam takich porad, choć sam często nie ze wszystkim sobie radzę. Ale mnie nikt tego nie wymawia, więc nie muszę się tym specjalnie przejmować. Aktorstwo często jest oceniane jako coś między błazeństwem, robieniem min i udawaniem, a występy publiczne polegają przecież na czymś innym!
Na czym?
Na kontrolowanej ekspresji. To powinno dotyczyć każdego człowieka: i lekarza, i adwokata; każdy menadżer musi adekwatnie wyrażać swoje przesłanie. Do tego służą intonacja, mimika, gestykulacja. Ktoś, kto ma jakiś defekt, wysyła nam sygnały, których nam nie zamierzał wysłać. Znam na przykład polityka, który ma półprzymknięte oczy i zawsze robi wrażenie, że słucha z pogardą. A on po prostu nie opanował pewnej przypadłości, wiążącej się z anatomią jego powiek.
Który to polityk? Mogę zgadywać?
Proszę spróbować.
Adam Hoffman?
Nie. Ale on też troszkę tak się zachowuje. To jest ekspresja związana z pewnym nastrojem, to nie jest ekspresja wzięta z księżyca.
A jak Pan ocenia Jarosława Kaczyńskiego?
To interesujący człowiek, mający bardzo bogatą ekspresję. To niezwykle zagadkowa postać. Jako człowiek jest bardzo trudny w kontakcie. Zupełnie nie przejrzysty, chyba dla siebie samego też.
Który polityk jest najbardziej autentyczny?
Nie zawsze autentyczność ma przełożenie na sukces w działaniach politycznych. Znam sporo osób ze świata polityki. Może aż za dużo? Nie jest to moje ulubione środowisko, ale mam z nim kontakt. Polityków, których można by uznać za ludzi sympatycznych, jest bardzo niewielu, a ci, którzy są sympatyczni, są na ogół dosyć nieudanymi politykami i nie mają wielkiego wzięcia.
Kto jest takim politykiem?
Na przykład były premier Słowacji Mikuláš Dzurinda. Bardzo ujął mnie swoim stylem bycia. Kuroń miał niesłychaną osobowość, ale ludzie go nie chcieli takim, jaki był. Rokuję bardzo dobrze dzisiejszemu prezydentowi Komorowskiemu. Myślę, że powoli dobija się do tej sympatii publicznej. Przez rok sporo popracował nad techniką, bo przecież jeszcze jakiś czas temu miał problem z rękami, miał bardzo nieszczęsną intonację, ale ktoś mu na to zwrócił uwagę.
Jak się Pan czuje na Słowacji?
Mam ogromną sympatię do Słowacji, wyniesioną z Tatr. Mam poczucie płynnego przejścia między naszymi krajami – nie ma tu mentalnego przełomu, jaki odczuwam z Czechami. Słowacja jest nieporównanie nam bliższa, zrozumiała, sympatyczniejsza. Mówię to dlatego, bo ją od wielu lat oglądam z różnych perspektyw, na przykład z perspektywy przyjaźni z panią Magdą Vášáryovą, którą bardzo lubię i cenię.
Pańska wizyta w Bratysławie, oprócz wcześniej wspominanego wykładu o stosunkach polsko-rosyjskich, jest związana z przeglądem Pańskich filmów, ale też z warsztatami dla studentów – przyszłych filmowców. Lubi Pan pracę ze studentami?
Nie wiem, czy ja to tak bardzo lubię, ale mam poczucie, że jest to absolutny obowiązek. I czy mi się chce, czy nie chce, a czasami te spotkania są bardzo męczące, frustrujące, trzeba mimo wszystko inwestować swoje siły i entuzjazm, ponieważ oni będą naszym dalszym ciągiem.
A Pan był dobrym studentem?
Nie. Ja byłem studentem dziesięć lat. Ta informacja wystarczy, by wiedzieć, że to był duży problem.
Studiował Pan fizykę, filozofię i reżyserię, ale był Pan też przez jakiś czas dziennikarzem. Jakie zadałby Pan pytanie, gdyby przeprowadzał wywiad z Krzysztofem Zanussim?
Bez przerwy zadaję sobie jedno pytanie, ale w najrozmaitszych wersjach, a mianowicie, o co w tym życiu chodzi? Po co my tu jesteśmy? Co z tego wynika?
Jaka jest odpowiedź?
Co jakiś czas przychodzi odpowiedź, którą potem trzeba zmienić na skutek innej myśli, która wydaje się ważniejsza od tej poprzedniej.
Zatem kolejny film również będzie próbą znalezienia odpowiedzi na to pytanie?
Oczywiście. To ciągłe pytanie, jak żyć, jak zagospodarować swoje życie najmądrzej, żeby nie zostać wrakiem, żeby być do końca w przekonaniu o sensie istnienia.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik