Kilka słów o prezydencji

 OKIENKO JĘZYKOWE 

Pierwszego lipca Polska stanęła na czele Rady Unii Europejskiej. Fakt ten został uczczony licznymi imprezami w kraju i za granicą – na Słowacji np. zorganizowano huczne imprezy, w których udział wzięło wielu znanych polskich artystów, a na bratysławskim Rynku Głównym zgromadzona publiczność brawurowo zatańczyła w rytm „Papai”, zaśpiewanej przez Urszulę Dudziak.

Przewodnictwo w Unii określa się po polsku mianem „prezydencji”. I właśnie o tej prezydencji będzie mowa. Przy czym nie będę się rozpisywać o programie polskich działań i priorytetów na czas naszego przewodniczenia Unii, ale o samym terminie „prezydencja”.

Wyrazu tego próżno szukać we współczesnych słownikach języka polskiego. Należy jednak podkreślić, że nie jest on takim zupełnie nowym leksemem. Odnotowano go m.in. w tzw. słowniku warszawskim (z początku XX wieku) w podwójnym znaczeniu – jako ‘prezydentura’ i ‘przewodniczenie’, czyli zgodnie ze znaczeniem pierwotnym z pochodzenia łacińskiego wyrazu praesidentio. Potem jednak „prezydencję” uznano za przestarzałą, a Andrzej Markowski, polski językoznawca, specjalista od poprawności językowej, w swoim Wielkim słowniku poprawnej polszczyzny z 2004 r. (PWN) uznał ten leksem za zbędny, przyznając palmę pierwszeństwa „przewodnictwu” i „przewodniczeniu”.

„Prezydencję” w znaczeniu nas interesującym, czyli jako synonim dwu wymienionych wcześniej leksemów, znajdziemy jednak w wydanym rok wcześniej, czyli w 2003 r., Wielkim słowniku wyrazów obcych (PWN) pod red. Mirosława Bańki, co dowodzi, że mimo wszystko powróciła ona do polszczyzny.

I to świadomie, bowiem na długo jeszcze przed objęciem przewo­dnictwa w Radzie UE przez Polskę, różni polscy eurofani zaczęli kalkować angielskie presidency, zastępując je brzmiącą podobnie prezydencją. Jednak ta nowa „prezydencja” swoich korzeni nie ma w łacinie, ale we wszechobecnym angielskim. Należy z nią walczyć? Po co? Już się stało i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. A komu mimo wszystko ten wyraz się nie podoba, niech go nie używa – przecież zawsze może go zastąpić czy to już „przewodnictwem”, czy też „przewodniczeniem”.

Mnie jednak niepokoją unijne wytyczne, nakazujące nam zapis problematycznego wyrazu wielkimi literami w przypadku prezydencji konkretnej, czyli np. Polska Prezydencja, bowiem nazwa wyjściowa, czyli angielska to: Polish Presidency. Co ma jednak piernik do wiatraka, czyli co ma angielska pisownia do polskiej? Owszem, tę „polską prezydencję” można by uznać za specyficzną nazwę własną, różnicując ją od „prezydencji” jako takiej, ale znów nasuwa się pytanie: po co? No chyba tylko po to, by utrudnić Polakom życie.

Unijne wytyczne w sprawie norm dotyczących ogórków, które nie mogły być zakręcone, przeżyliśmy i my, i zakręcone ogórki. Nasze przewodniczenie w Radzie zaś trwać będzie jeszcze tylko 4 miesiące, a potem już tak często o prezydencji (tu w użyciu ogólnym, a nie konkretnym) mówić się w Polsce nie będzie i zapewne problem z pisownią zniknie, by być może powróci za kilkanaście lat, gdy Polska powtórnie stanie na czele Rady Europy. Na jego rozwiązanie mamy zatem sporo czasu, a na razie kierujmy się własnym rozumem, przynajmniej w zakresie pisowni.

P.S. Rozważaniami na temat „prezydencji” zajął się też dawny mistrz polskiej ortografii Maciej Malinow­ski na swoich stronach internetowych: www.obcyjezykpolski.interia.pl.

Maria Magdalena Nowakowska

MP 9/2011