Kiedyś zbuntowany, dziś zadowolony

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

To człowiek-autorytet w środowisku polonijnym i nie tylko (reprezentuje Polaków w Radzie Rządu RS d.s. Mniejszości Narodowych), z którego zdaniem się liczą, a który zawsze gotów jest służyć cenną radą. Kiedy go poznałam, odniosłam wrażenie, że to bezkompromisowy twardziel. Jego tubalny głos zdradzał stanowczość. Później przekonałam się, że to osobnik dowcipny, błyskotliwy i wrażliwy. Ryszard Zwiewka, bo o nim mowa, jesienią tego roku obchodził okrągłe urodziny, które stały się pretekstem do rozmowy o ważnych wydarzeniach w jego życiu.

 

Z Piły do Poznania

„Byłem długo oczekiwanym dzieckiem, pierwszym po wojnie” – rozpoczyna swą opowieść. Trójka starszego rodzeństwa przyszła na świat w czasie wojny. Jedno z nich zmarło, dlatego narodziny małego Rysia w 1950 roku przyjęto w rodzinie z wielką radością. Dwa lata później przyszedł na świat kolejny chłopak. Nic więc dziwnego, że starsza siostra, jako jedyna dziewczynka wśród rodzeństwa, marzyła o siostrze, a swoich młodszych braci przebierała w sukienki.

„Psułem jej szyki, bo nie umiałem się w tych sukienkach poruszać i podobno skakałem w nich jak małpa” – wspomina Ryszard. Na pytanie, jakie miał dzieciństwo, odpowiada jednoznacznie: „Biedne, ale szczęśliwe”. Ojciec był piekarzem, więc chleba w domu nie brakowało, ale czasami nie było czym tego chleba posmarować.

Jego dzieciństwo to również szperanie po piwnicach, strychach, opuszczonych mieszkaniach i ruinach zburzonej powojennej Piły. „W tych zakamarkach znajdowaliśmy różnego rodzaju skarby: koraliki, rozbite filiżanki – opowiada mój rozmówca. – Ale były tam też niewypały, granaty, bomby. To cud, że nic nam się nie stało”. Jak większość chłopców marzył o tym, by zostać śmieciarzem, kolejarzem, operatorem spychacza.

Później zainteresowała go chemia, podjął więc naukę w technikum chemicznym w Gorzowie Wielkopolskim. „Pochodziłem z rodziny robotniczej, nie sądziłem, że kiedykolwiek będę studiować” – wyznaje. Za pierwszym podejściem się nie powiodło, ale kolejne zakończyło się sukcesem i młody chłopak z Piły został studentem Akademii Rolniczej w Poznaniu, kierunek technologia żywności.

 

Koktajl hu-hu

Kiedy przygotowywał się do egzaminów magisterskich, pewna koleżanka ze studiów poprosiła go o pomoc. Mieli razem odebrać z dworca grupę studentek ze Słowacji, które przyjechały na wakacyjne praktyki do Poznania. „O czwartej nad ranem przyjechał pociąg, a z niego wysiadły sympatyczne dziewczęta, które mówiły takim miłym, niewinnym językiem – wspomina Ryszard. – Kiedy na peronie została jedna walizka, zaopiekowałem się nią i poczekałem na jej właścicielkę”.

Okazało się, że właścicielką jest wysoka, urocza blondynka, której nasz bohater towarzyszył w drodze z dworca. „Wymyśliłem nawet taki indywidualny program, by pokazać jej miasto” – zdradza. Największe wrażenie jednak, jak twierdzi, zrobiła na młodej Słowaczce impreza w akademiku, podczas której studenci serwowali koktajl hu-hu. „To koktajl alkoholowo-owocowy, z którego unosił się dym – wyjaśnia mój rozmówca. „My, technolodzy żywności wiedzieliśmy, jak to zrobić” – dodaje z dumą.

Na linii Poznań – Bratysława

Kiedy się rozstawali, umówili się, że Ryszard, wracając z Bułgarii, dokąd wybierał się na wakacje, wysiądzie w Bratysławie, by spotkać się z miłą Gabi. Nie przewidział jednak, że jego pociąg powrotny przez Bratysławę nie przejeżdża. Daremnie zatem Gabi wraz ze swoim ojcem czekała na niego na dworcu…

O swoim życiu codziennym, przygodach, planach informowali się listownie. „Wszystkie listy wysyłaliśmy ekspresem, a i tak czekaliśmy na przesyłkę co najmniej tydzień” – komentuje Ryszard.

W końcu postanowił odwiedzić Gabi w Bratysławie. „Zauważyłem, że po ulicach tego miasta nie snuli się pijani ludzie – wspomina, – ale dziwiło mnie, że Słowacy pozbyli się najcenniejszych zabytków, jak synagoga czy podzamcze”. Bacznie też obserwował relacje w rodzinie Gabi, które bardzo mu się podobały. Kolejne spotkanie miało miejsce w Polsce.

Tym razem to Gabi przyjechała na Boże Narodzenie do Poznania, skąd Ryszard zabrał ją do rodzinnej Piły. Był taki mróz, że popękały szyny i zamiast dwu godzin jechali osiem. „W wagonie restauracyjnym zjedliśmy bigos – wspomina. – Gabi do dziś twierdzi, że to był najsmaczniejszy bigos, jaki kiedykolwiek w życiu jadła”.

Kolejne Święta Bożego Narodzenia, również spędzane w Polsce, były okazją do wyznania miłości. „Zamiast pierścionka zaręczynowego wyjąłem obrączki, które kupiłem w Związku Radzieckim”. Ślub odbył się w kwietniu 1978 roku w Bratysławie.

 

Najtrudniejsze dwa lata

Państwo Zwiewkowie podjęli decyzję, że zamieszkają w Bratysławie. Ustalili, że jeśli w ciągu dwóch lat Ryszard nie zadomowi się w tym mieście, przeprowadzą się do Polski. „Gabi przekonywała mnie, że mnie będzie łatwiej żyć z dala od rodziny, ponieważ już zakosztowałem samodzielnego życia, ona natomiast nigdy nie opuściła swoich bliskich” – opisuje mój rozmówca. Przez pierwsze dwa lata mieszkali z rodzicami Gabi w dużym, ładnym mieszkaniu w starym budownictwie.

Ryszard zaczął szukać pracy. Nie było łatwo, ponieważ w Czechosłowacji po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w 1968 roku panował twardy reżim komunistyczny. „Kiedy udałem się na rozmowę w sprawie pracy do Akademii Nauk, najpierw zapytano mnie, czy już rozwiązałem swój problem religijny – wspomina. – Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że problem ten dawno rozwiązałem, jestem człowiekiem wierzącym“.

Pracy w Akademii nie otrzymał. Poszukiwania trwały więc nadal. Zatrudnienie znalazł w końcu w… zakładach mleczarskich na stanowisku robotnika. „Pracowałem w tzw. stacji higieny urządzeń mleczarskich, czyli przygotowywałem roztwory do sterylizacji, mycia rurociągów, maszyn” – opowiada, ale widać po nim, że to gorzkie wspomnienia. Po kilku tygodniach został mistrzem, potem kierownikiem działu, a po 8 latach dyrektorem do spraw produkcji.

Przez pierwsze dwa lata pobytu na Słowacji zmagał się z myślą, by wszystko rzucić i wracać do kraju. „Nie potrafiłem siedzieć przed telewizorem i oglądać propagandy komunistycznej pełnej kłamstw – wspomina. – Buntowałem się. Moją odskocznią był Ośrodek Kultury Polskiej, gdzie miałem dostęp do polskiej prasy i książek”. Jak sam opisuje, przez dwa lata fizycznie był na Słowacji, ale psychicznie w Polsce

 

Przełom

Potem na świat przyszedł syn Michał. Był rok 1980. Z pracy Ryszard otrzymał mieszkanie. „Nowa sytuacja pochłonęła mnie zupełnie. Zacząłem urządzać mieszkanie i zrozumiałem, że muszą porzucić nostalgię, bo otaczają mnie przecież ludzie, którzy chcą dla mnie jak najlepiej”.

Poza tym z Polski dochodziły spóźnione i niepełne informacje o powstaniu “Solidarności”. „Wyglądało na to, że w Polsce dzieje się źle, że jest krok od wojny domowej” – wspomina. Dwa lata później urodziła się córka Kamila. „Powoli zaczynałem budować swoje gniazdo i zapuszczać korzenie – opisuje. – Uznałem, że taki mój los, a datę przyjazdu do Czechosłowacji, 16 października 1978 roku, uznałem za symboliczną, bowiem tego dnia Polak został papieżem i jak ja też opuścił swój kraj”.

 

Zmiany ustrojowe

Praca na kierowniczym stanowisku pochłaniała go coraz bardziej. Miał pod sobą 500 pracowników, dużą odpowiedzialność, a jednocześnie jako jedyny kierownik niebędący członkiem partii odczuwał brak poparcia ze stronydyrekcji. „Nie działały maszyny, nie miałem wpływu na ich utrzymanie, konserwację, naprawę, ale byłem odpowiedzialny za produkcję – wspomina. – Spędzałem w zakładzie dni i noce, a mogłem przecież bardziej poświęcić się rodzinie…” .

Wreszcie dojrzał do decyzji, by poszukać nowej pracy. Zatrudnił się między innymi w „Potravinoprojekcie”, „Mileksie”, ale kiedy doszło do przełomu w 1989 roku, badania w ramach RWPG, którymi nasz bohater się zajmował, przestały być priorytetem w gospodarce Czechosłowacji. W związku z tym jeszcze kilkakrotnie zmieniał miejsce pracy, by na początku lat 90-tych zarejestrować własną działalność gospodarczą.

Najpierw zajmował się sprowadzaniem maszyn i urządzeń dla przemysłu spożywczego, głównie małych wirówek, pasteryzatorów z Polski, ale kiedy okazało się, że zapotrzebowanie na tego typu sprzęt jest coraz mniejsze, zaczął zajmować się tłumaczeniami. „Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę i tłumaczyłem spotkania prezydentów Kováča i Wałęsy”.

 

Sukcesy i porażki

Kiedy pytam go o największy sukces, odpowiada, że są nim żona i dzieci. Zarówno syn, jak i córka studiowali w Polsce: Michał medycynę (dwa semestry w Niemczech), a Kamila psychologię. Obecnie Michał pracuje w bratysławskim szpitalu Cyryla i Metodego na hematologii, ma żonę i dwójkę dzieci. Kamila wyszła za mąż za Szwajcara i wyemigrowała. „Męża ma wspaniałego, ale odradzałem jej wyjazd, bo na własnej skórze doświadczyłem, jak trudno odnaleźć się w innym kraju” – opisuje.

Na szczęście pierwsze, najtrudniejsze dwa lata pobytu w Szwajcarii już za nią, zaczyna się przyzwyczajać do nowego miejsca, ba, nawet niedawno, podczas kolejnego urlopu wybrała się nie do Bratysławy, ale gdzieś indziej, co świadczy o tym, że już tak bardzo nie tęskni. Na początku pracowała w ośrodku pomocy dla osób upośledzonych umysłowo.

„Nie było jej łatwo, bo pewne bariery językowe utrudniały jej komunikację z pacjentami, którzy przecież bywają niecierpliwi” – konstatuje Ryszard. Obecnie Kamila pracuje w dziale handlowym międzynarodowego przedsiębiorstwa zajmującego się produkcją i sprzedażą materiałów łączących, czyli nitów, śrub itd. Tu, znając 6 języków, może się w pełni realizować.

Kiedy pytam mojego rozmówcę o życiowe porażki, najpierw odpowiada, że jest szczęśliwy, bowiem do życia podchodzi ostrożnie i nie cieszy się na wyrost, by potem nie przeżywać rozczarowań, po chwili namysłu przypomina sobie jednak jedno niepowodzenie. Chodzi o przyjaciela ze szkoły średniej, z którym stracił kontakt na 30 lat.

Kiedy w końcu się odnaleźli, cieszyli się jak dzieci, razem spędzali urlopy w gronie rodzinnym, ale… ich drogi rozeszły się ponownie. „Wytknął mi wiele rzeczy, a ja stałem na stanowisku, że źle ocenił sytuację” – zwierza się Ryszard i przyznaje, że ubolewa nad tym, nie tracąc jednak nadziei, że wszystko uda się jeszcze naprawić.

 

Klub Polski

Na imprezach w środowisku polonijnym jest przedstawiany jako założyciel Klubu Polskiego. Sam skromnie przyznaje, że rozpoczął poszukiwania rodaków rozsianych po Słowacji z potrzeby serca i że nie był jedynym, który doprowadził do rejestracji pierwszej organizacji polonijnej w tym kraju. „To był okres, kiedy często jeździłem w podróże służbowe po całym kraju, więc zbierałem informacje, o mieszkających w różnych regionach Polakach, których odwiedzałem i z którymi rozmawiałem, przedstawiając pomysł integracji w ramach Klubu” – wspomina.

Niektórzy przejawiali zainteresowanie, inni nie, ale w ten sposób udało mu się dotrzeć do różnych ośrodków, gdzie mieszkali Polacy. W końcu doszło do rejestracji Klubu Polskiego, który skupiał Polaków w trzech miastach: Bratysławie, Koszycach i Martinie.

Dziś, po 17 latach istnienia organizacji, Ryszard patrzy na nią z optymizmem. „Były chwile, kiedy wydawało mi się, że Klub przestanie istnieć. Wydaje mi się, że mogło to być spowodowane brakiem potrzeby działania rodaków w ramach organizacji – konstatuje. – Nie widziałbym w tym nic dziwnego, bo Klub spełnił swoją rolę po długich latach posuchy w czasie komunizmu”.

Dodaje jednak zaraz, że obecnie obserwuje odrodzenie w szeregach tejże organizacji i potrzebę bycia ze sobą Polaków na Słowacji. „Jest tylu młodych, inteligentnych ludzi z pomysłami, pełnych energii. Ten Klub jakby powstawał od nowa, choć podwaliny już są i cieszę się, że młodzi nie muszą przecierać szlaków, zaczynać od nowa” – ocenia.

 

Marzenia

Na koniec pytam Ryszarda o marzenia, a on bez wahania odpowiada, że chce, by jego dzieci były szczęśliwe. Zapytany zaś o swój najszczęśliwszy moment w życiu, opisuje rejs po Bałtyku na dwumasztowcu „Mariusz Zaruski”, który odbył, kiedy miał 20 lat. „Miałem nocną wachtę, siedziałem na pokładzie i obserwowałem wschód słońca – wspomina z nostalgią. – Tę pojawiającą się ogromną kulę na horyzoncie będę wspominał do końca życia”.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 12/2010