Tragicznie zakończony lot prezydenckiego samolotu miał być dla Polaków przełomem. Cezurą, wyznaczającą początek nowej epoki. Zwłaszcza podczas żałoby narodowej dominowało przekonanie, że to, co się wydarzyło, scali Polaków.
Łatwo było w to uwierzyć, patrząc na tłumy, palące znicze przed Pałacem Prezydenckim i innych miejscach w kraju. Złagodniał język polityków i zanosiło się na to, że kampania, poprzedzająca przedterminowe wybory prezydenckie, będzie stonowana i wyważona. Wielu z nas ze zdumieniem przecierało oczy, słuchając kandydującego na prezydenta Jarosława Kaczyńskiego, który mówił o możliwości współpracy z rządem Donalda Tuska i podkreślał, że dawne spory tracą na znaczeniu.
Jeszcze większe zdumienie i niedowierzanie wywołał Janusz Palikot, czołowy skandalista polskiej polityki i enfant terrible Platformy Obywatelskiej. W wywiadzie dla „Newsweeka” przyznał otwarcie, że w krytyce prezydenta Kaczyńskiego przekroczył dopuszczalne granice. „Ale 10 kwietnia wraz z Lechem Kaczyńskim umarł też dawny Janusz Palikot” – stwierdził dramatycznie i zaapelował, by nie odbierać mu prawa do przemiany.
Socjologowie, politolodzy i komentatorzy czołowych polskich mediów spierali się, czy tak spektakularne przemiany są szczere, czy nowe wizerunki zostały jedynie skrojone przez sztaby wyborcze obu głównych partii na użytek kampanii prezydenckiej.
Odpowiedź nadeszła wkrótce po jej zakończeniu. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego nad Jarosławem Kaczyńskim było minimalne, a wynik ważył się do ostatniej chwili. Kandydat PiS po przegranej powrócił do swojej dawnej retoryki i próżno teraz w jego wypowiedziach szukać koncyliacyjnego tonu, charakterystycznego dla czasów kampanii. Jego głównym celem jest teraz wyjaśnienie okoliczności, w jakich doszło do katastrofy w Smoleńsku.
Nie pojawił się na zaprzysiężeniu Komorowskiego na prezydenta, tłumacząc, że było ono wynikiem śmierci jego brata w katastrofie lotniczej. Podał też, że Komorowski jest „promotorem i przyjacielem” Janusza Palikota, „niszczyciela polskiego życia publicznego”. Sam Palikot odwołał niedawno swą zaskakującą przemianę, tym razem na łamach tygodnika „Wprost”. „Nabrałem was” – stwierdził krótko, wyjaśniając, że jego zapewnienia o zmianie, jaka nastąpiła w nim po śmierci prezydenta, były jedynie żartem.
Zbawcza rola katastrofy smoleńskiej dla jakości polskiego życia politycznego okazała się pobożnym życzeniem. Tragedia jest kolejnym punktem zapalnym w międzypartyjnych sporach. Także swoistym tematem zastępczym – ważniejszym niż bieżąca gospodarka czy nawet nękające Polskę od kilku miesięcy powodzie.
Rząd chce udowodnić, że w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy robi wszystko, co może. Zapewnia, że ofiary tragedii potraktowano z godnością, ich rodzinom zagwarantowano niezbędną pomoc, a śledztwo, prowadzone we współpracy z Rosją, jest uczciwe. Opozycja zarzuca stronie rządowej opieszałość, służalczość wobec Rosji i wytyka liczne zaniedbania.
Analogicznie do podziału na scenie politycznej przebiega podział polskiego społeczeństwa. Wyrazistym jego przejawem jest sprawa krzyża. Krótko po katastrofie przed Pałacem Prezydenckim ustawili go harcerze. Zbierali się przy nim ludzie, płonęły znicze. Na początku sierpnia zgromadzeni na Krakowskim Przedmieściu manifestanci uniemożliwili przeniesienie krzyża do kościoła św. Anny, do czego miało dojść zgodnie z porozumieniem, podpisanym między warszawską kurią, Kancelarią Prezydenta, harcerzami i Duszpasterstwem Akademickim Kościoła św. Anny.
Grupa „obrońców krzyża” była na tyle liczna, że zrezygnowano z próby przeniesienia krzyża spod pałacu, obawiając się zamieszek. Teraz „obrońców” jest mniej, ale wciąż na tyle dużo, by było o nich głośno. Czego żądają? Aby w miejscu krzyża przed pałacem stanął pomnik, upamiętniający ofiary katastrofy smoleńskiej, szczególnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Kompromisem miała być umieszczona na ścianie Pałacu Prezydenckiego tablica pamiątkowa, z wykutym krzyżem i napisem: „W tym miejscu w dniach żałoby po katastrofie smoleńskiej, w której 10 kwietnia 2010 roku zginęło 96 osób – wśród nich prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką i były prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, obok krzyża postawionego przez harcerzy gromadzili się licznie Polacy zjednoczeni bólem i troską o losy państwa”. Protestujący przyjęli ją z niezadowoleniem i okrzykami: „Hańba, hańba”, „To przykład arogancji władzy”. Impas trwa. Pomysłu na wyjście z niego brak.
Śmierć prezydenta i 95 innych osób to widać za mało, by trwale zjednoczyć Polaków. Wystarczająco jednak dużo, by podzielić ich mocno, jak nigdy dotąd. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Podobnie jak pięć lat temu, kiedy po śmierci Jana Pawła II wydawało się, że nic już nie będzie takie, jak przedtem, że szkoda czasu na spory, że lepiej żyć w zgodzie.
Na krótko było lepiej, wielu przeżyło „przemianę” i deklarowało chęć zmiany życia. A potem wróciła codzienność. Tamtej lekcji nie odrobiliśmy. I tym razem przez moment byliśmy inni, trochę lepsi. Potem wszystko wróciło do dobrze znanej normy. Znów wikłamy się w spory, znów prowadzimy swoistą wojnę domową. Jak długo to potrwa? Pewnie do następnego wielkiego, szczególnego wydarzenia…
Katarzyna Pieniądz