Gabriel Petráš: O polskich inspiracjach

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

„Trochę tworzę, więc chciałem Pani podarować moją grafikę. Może przyda się do Monitora?” – zwrócił się do mnie kilka miesięcy temu podczas spotkania świątecznego pan Gabriel Petraš, członek Klubu Polskiego, którego nieraz miałam okazję spotkać w Trenczynie. Podczas klubowych imprez nie zawsze jest czas, by porozmawiać dłużej, ale tym razem się udało – przed kolejną trenczyńską imprezą umówiłam się z panem Gabrielem, by dowiedzieć się czegoś więcej o jego życiu, fascynacjach, twórczości.

 

Przy dźwiękach piosenek Fogga i Santor

Okazja ku temu była odpowiednia – jego 45. urodziny, które uczcił wystawą prac, prezentowanych w galerii miasta Trenczyna w Wieży (relację z tej imprezy przedstawialiśmy w poprzednim numerze „Monitora”). Z zainteresowaniem obejrzałam prace jubilata. To, co je łączy na pierwszy rzut oka, to kształt – wszystkie nowe obrazy z 2009 i 2010 roku są okrągłe.

„Wpadłem na pomysł, by wykorzystać końcówki od szpul, na które są nawinięte kable” – wyjaśnia pan Gabriel. Wygląda to efektownie. Jedna z nich przedstawia Jezusa Chrystusa, inna kilka serc, kolejna „udaje” zegar. W sumie 45 prac na 45. urodziny! Taki prezent sprawił zarówno sobie, jak i swoim bliskim i przyjaciołom. „Miewam okresy, że w ogóle nie maluję, a szkice czekają miesiącami, zanim coś z nich powstanie” – mówi szczerze.

Ale tym razem było inaczej, bowiem gdy pan Gabo dowiedział się, że swoje dzieła będzie mógł pokazać w pomieszczeniach galerii, zabrał się do pracy i w ciągu miesiąca dokończył większość prac. Kiedy pytam go o inspiracje, wydaje się zdziwiony. Dla niego to oczywiste – czasami coś ciekawego usłyszy w radiu, czasami coś zobaczy w telewizji. Podczas naszej rozmowy wspomina polskie piosenki, przy których wyrastał. „Moja mama Polka miała płyty Ireny Santor i Mieczysława Fogga – to moje dzieciństwo” – przyznaje.

Po chwili zdradza, że tematem jego kolejnej pracy będzie właśnie piosenka z repertuaru Ireny Santor „Walczyk Warszawy”. Będzie to obraz o długości 4,5 m, przedstawiający warszawskie Stare Miasto, widziane z wieży kościoła św. Anny. „Jeśli mi się uda, to pojadę do Warszawy, ale już sprawdzałem i wiem, że na tej wieży jest zainstalowana kamera, a zatem dzięki Internetowi będę mógł podziwiać stare warszawskie kamienice, będąc tu, w Trenczynie” – mówi Gabo Petraš.

 

W cieniu sztalug

Kiedy miał 4 i pół roku, na świat przyszedł jego brat i rodzice zdecydowali, że przez rok mały Gabo będzie mieszkał u dziadków pod Lublinem w Bełżycach. Tam wszędzie towarzyszył dziadkowi Stefanowi Wójtowiczowi, który pracował w polu, malował ściany, a także i obrazy. Wychodzili w plener – dziadek malował na sztalugach, mały Gabriel na tekturze. „To dziadek był moim pierwszym nauczycielem. Pamiętam, że zawsze powtarzał, bym wystrzegał się używania koloru czarnego w obrazach” – wspomina mój rozmówca.

Dziadek stworzył sporą kolekcję obrazów. Po jego śmierci nasz bohater zajął się dokumentowaniem jego twórczości. „Wyróżnieniem dla mnie było to, że dziadek powiesił sobie na ścianie jeden z moich obrazów” – przyznaje, nie kryjąc, że to właśnie dziadek był jego autorytetem.

Przebywając na lubelskiej wsi, mały chłopiec miał też obowiązki – miał pomagać w polu. „Nie podobało mi się to, więc uciekłem – wspomina. – Zabłądziłem i do domu przyprowadził mnie milicjant, któremu sąsiedzi podpowiedzieli, że ten mówiący w innym języku chłopiec jest wnukiem państwa Wójtowiczów”. Ale po roku, spędzonym w Polsce, tak bardzo wrósł w polskie środowisko i opanował język polski, że po powrocie na Słowację przez kilka pierwszych dni w przedszkolu w Krompachach nie umiał mówić po słowacku, a w związku z tym miał kłopoty z porozumieniem się ze swoimi rówieśnikami.

„Co roku jeździliśmy na wakacje do Polski, ale chyba ten roczny pobyt spowodował, że do dziś gdzieś w środku jest moje drugie, polskie ja” – wyznaje. Kiedy pytam go, czy czuje się Polakiem, odpowiada skromnie, że z uwagi na braki w wiedzy z zakresu historii Polski, nie mógłby jednoznacznie przywłaszczyć sobie polskiej tożsamości.

Kiedy rozmawiamy o Polsce i przodkach mojego rozmówcy, zauważam na jego twarzy wzruszenie, pewną nostalgię. „Byłem małym chłopcem, ale pamiętam Boże Narodzenie w Polsce – dostałem wtedy czerwoną ciężarówkę z żółtymi kołami. To były czasy…”.

Czym skorupka za młodu nasiąknie…

Marzył o tym, by zostać konserwatorem zabytków, ale kandydatów na studia było 90, a tylko dwa miejsca. „To były czasy socjalizmu, a ja nie udzielałem się w żadnych organizacjach” – wyjaśnia pan Gabo. Studiował więc budownictwo w Bratysławie i obecnie pracuje jako inżynier budowlany w dziale inwestycyjnym pewnej firmy w Nowym Mieście nad Wagiem.

Od 1999 roku mieszka w Trenczynie, skąd pochodzi jego żona, którą poznał… na wystawie swoich prac w Prievidzy. Ich córka Katka też ma zdolności plastyczne i podpatruje ojca przy pracy. „Nic jej nie podpowiadam, bo w sztuce liczy się fantazja” – wyjaśnia.

Cała rodzina czynnie bierze udział w życiu Klubu Polskiego w Trenczynie. Podczas niektórych imprez pan Gabo zajmuje się klubowymi dziećmi, które pod jego okiem malują – tak było np. podczas majowego zlotu w Podskaliu. Dobrze wie, że to, co dorośli zainwestują w dzieci, zaowocuje w ich życiu dorosłym. Sam jest tego najlepszym przykładem. Z pewnością to polska „inwestycja” spowodowała, że, przeczytawszy w „Monitorze Polonijnym” informację o spotkaniu Klubu Polskiego w Trenczynie, przyszedł na nie wraz z rodziną i działa w jego szeregach do dziś.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 7-8/2010