O języku ojczystym… daleko od domu

Gdybym tylko mogła, zapewne całe życie podróżowałabym po świecie. Żeby zobaczyć na własne oczy  niezwykłe miejsca, zwiedzić zamki i muzea, przemierzyć pustynię i dżunglę.

Żeby popróbować bogactw kulinarnych, tych wszystkich smaczków, jakich nie poznało jeszcze moje podniebienie – i oczywiście żeby popatrzeć na ludzi, poobserwować życie tubylców, przyjrzeć się miejscowym zwyczajom. A tak zupełnie już przy okazji – by doświadczyć tej szczególnej przyjemności, jaką jest spotkanie z innymi Polakami za granicą.

Dotychczas takich spotkań miałam niewiele. Pierwsze nastąpiło w Amsterdamie, gdzie wraz z koleżankami i kolegami z pracy wysypaliśmy się z autokaru, by rozpocząć grupowe zwiedzanie. Kelnerzy, sprzątający stoliki w najbliższym bistro, łamaną, ale całkiem zrozumiałą polszczyzną zaprosili nas na śniadanie i nie bez wewnętrznej radości oznajmili, że lubią Polaków, bo gdy tylko zatrudniają się w ich restauracji, rozpoczynają nieustający festiwal piwa i używek, wydając w miejscu zatrudnienia praktycznie wszystkie pieniądze.

 

Słów, jakich polscy pracownicy nauczyli poczciwych Holendrów, nie będę już przytaczać. Jakiś czas później, zwiedzając hiszpańską Kordobę, w słynnym meczecie szeptaliśmy z mężem do siebie, wymieniając się wrażeniami, gdy nagle stojący przed nami kobieta i mężczyzna odwrócili się jak oparzeni i, spojrzawszy w naszą stronę, spiesznie odeszli.

Ich zachowanie na tyle nas zdumiało, że niczym szpiedzy z Krainy Deszczowców krok po kroku posuwaliśmy się za nimi, ignorując uroki świątyni, by wreszcie usłyszeć ni mniej, ni więcej tylko rodzime: „Waldek, bateria w kamerze się skończyła. I co teraz, kurde, zrobimy…”. Na moją próbę zagajenia, że miło jest spotkać Polaków tak daleko od domu, turyści, najwyraźniej mając inne zdanie, po prostu odwrócili się i odeszli, a ja poczułam się jakoś dziwnie.

Zupełnie nieswojo, a nawet bardzo nieprzyjemnie, zrobiło mi się natomiast w Kopenhadze, gdy w podziemiu jednej ze stacji metra natknęłam się na trzech mocno nietrzeźwych panów, którzy wyglądali tak, jakby założyli tam stały obóz. Panowie ci bardzo głośno i całkowicie po polsku spierali się o jakieś sobie tylko znane sprawy. Przechodnie odsuwali się z niesmakiem, a ja nieomal spaliłam się ze wstydu.

Na szczęście bywało też miło – na chorwackiej plaży bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język z wczasowiczami z Warszawy – wymieniliśmy się uwagami o okolicy, poleciliśmy sobie wzajemnie knajpki i sklepiki, a po ponownym spotkaniu zorganizowaliśmy nawet wspólny wieczór. No i najważniejsze – zapewne gdyby nie bratysławskie place zabaw i odrobina odwagi, nie poznałabym tylu fantastycznych polskich koleżanek, które rozmaite koleje losu rzuciły do słowackiej stolicy.

 

Mam do Polaków na obcej ziemi wielką prośbę – podróżowanie po świecie nie czyni nas wolnymi od językowej staranności, nie możemy mówić, co chcemy i jak chcemy, żyjąc w przeświadczeniu, że i tak nikt nas nie rozumie. Nie wybierajmy z ogromnej skarbnicy języka tych najmniej eleganckich słów. Zwiedzając inne kraje, odpoczywając na plażach Europy moglibyśmy rozpoznawać się po normalnej, a nie często wulgarnej polszczyźnie. No i nie wstydźmy się siebie nawzajem.

Spotkanie rodaka daleko od domu niech będzie czymś szczególnie miłym, w końcu kilkoro Polaków w jednym miejscu to coś ważnego – jakaś maleńka Polska. Pomagajmy sobie! Nie kultywujmy tej dziwnej tradycji, że poza granicami kraju przestajemy się zauważać, bo od innych Polaków chcemy sobie „odpocząć”. Tylko w ten sposób zmienimy wyobrażenie, jakie mają o naszych rodakach cudzozemcy. Dobre wychowanie zna wszystkie języki, nie zna za to granic.

Zapytaliśmy naszych rodaków mieszkających na Słowacji, jakie są ich doświadczenia, związane z porozumiewaniem się w naszym języku ojczystym poza granicami Polski.

Danuta Berkyová
Nowa Dubnica

Nigdy nie odczuwałam wstydu z powodu mojego pochodzenia czy też tego, że mówię po polsku. Raz, dawno temu, pamiętam, przeżyłam pewne zakłopotanie, ponieważ grupa Polek, przebywająca na stażu w okolicy, gdzie mieszkałam, trochę narozrabiała, co nie wyrobiło Polakom dobrej renomy w oczach moich sąsiadów, ale nigdy ani oni, ani znajomi nie patrzyli na mnie z tego powodu z niechęcią.

 

Brat Maciej
(Zgromadzenie Braci Szkół Chrześcijańskich), Bratysława

Nigdy nie wstydziłem się mówić po polsku, wręcz przeciwnie – kiedy Słowacy mówią mi, że mam polski akcent, jestem z tego dumny. Zdaję sobie sprawę, że kiedy używam słowackiego, pewnie czasami wtrącę jakieś polskie słowo i pewnie nie opanuję do perfekcji języka słowackiego, ale zawsze spotykam się z akceptacją i zrozumieniem ze strony moich słowackich rozmówców.

Gdyby oni przyjechali do Polski, też bym tolerował, rozumiał ich drobne wpadki językowe. Na Słowacji zawsze spotykałem się z pozytywną opinią na temat Polaków, krążą o nas opinie, że jesteśmy zaradni, przedsiębiorczy. Sądzę nawet, że jesteśmy wzorem, dla Słowaków i ich inspiracją.

Kiedy byłem gdzieś za granicą, to cieszyły mnie spotkania z rodakami. Druga strona też zawsze reagowała podobnie, np. będąc we Francji, spotkałem się z Polonią, która tam przyjechała do pracy do kopalni – każdy z tej grupy chciał ze mną porozmawiać po polsku, kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem, choć przyjechałem z grupą ze Słowacji.

 

Marek Barański
Šala

Mimo że znam język słowacki, mam polski akcent, po którym Słowacy rozpoznają, że jestem obcokrajowcem. Ale nigdy się tego nie wstydziłem. Kiedyś w Šali pracowali polscy robotnicy, którzy zarabiali dużo więcej niż miejscowi pracownicy, co wywoływało ich zazdrość czy wręcz niechęć choćby z tego powodu, że na więcej mogli sobie pozwolić, że wykupywali najatrakcyjniejsze towary ze sklepów

Ale to nigdy nie rzutowało na moje relacje z mieszkańcami tego miasta, którzy mnie przecież znają, akceptują. Jeżdżąc za granicę, doświadczyłem, że znajomość języka polskiego pomaga. W Austrii, kiedy rozmawiałem z żoną po polsku, ekspedienta w barze zwróciła się do nas też po polsku i zarekomendowała nam najlepsze danie. Podobnie było w Anglii, gdzie pojechaliśmy w odwiedziny do córki.

Agata Bednarczyk

MP 6/2010