W zgodzie z tym, co w duszy gra

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

S potykam się z profesorem Janem Bergerem w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych (VŠVU), gdzie zastępuje swoją córkę Xenię Bergerovà, przebywającą na urlopie macierzyńskim. Podczas półtoragodzinnej, serdecznej rozmowy profesor opowiada mi o swoim życiu, które jest historią Polaka, nigdy nie mieszkającego w Polsce.

 

Zaolzie

Urodził się w 1946 roku na Zaolziu, w Třincu. Jego ojciec Józef Berger był pastorem kościoła ewangelickiego. Wiara i,jak twierdzi mój rozmówca, otwarte przyznawanie się do polskości, spowodowały, że rodzina Bergerów przeżyła wiele ciężkich chwil. Ojciec pana Jana podczas wojny spędził trzy lata w obozie koncentracyjnym. Natomiast w 1953 roku cała rodzina została zmuszona do opuszczenia Cieszyna. „Żyliśmy w strachu, bowiem wielu znajomych moich rodziców i mojego starszego brata było więzionych“ – wspomina mój rozmówca.

Dlatego, kiedy do ich domu zawitał pewien mężczyzna z Pragi i oznajmił ojcu, że musi on opuścić swoje rodzinne strony, to wiadomo było, że nie ma odwrotu. „Łatwo było zastraszyć człowieka, który na własnej skórze przeżył okrucieństwo obozu koncentracyjnego“ – ocenia pan Jan, który wtedy był 9-letnim chłopcem, ale rozumiał sytuację, bowiem w jego rodzinie na głos mówiło się o wielu bolesnych sprawach.

Ta odgórna decyzja pokrzyżowała życie nie tylko Józefa Bergera, który nie mógł pełnić swoich obowiązków pastora (w Bratysławie wykładał teologię), wpłynęła też na plany starszego o 14 lat od pana Jana brata Romana, któremu odebrano paszport i w ten sposób zmuszono do przerwania studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach (losy pana Romana Bergera obszernie przedstawialiśmy w „Monitorze Polonijnym“ 7-8/2004.) Na mocy odgórnej decyzji cała rodzina została zmuszona do przeprowadzki do Bratysławy.

 

Pod urokiem Bratysławy

„Pamiętam tę datę – do Bratysławy przybyliśmy 4 marca, a następnego dnia zmarł Stalin“ – wspomina mój rozmówca. Mały Jan był zachwycony urokliwą Bratysławą. „Podobały mi się uliczne lampy gazowe i podwórko kamienicy, w której zamieszkaliśmy, gdzie na wiosnę powystawiano palmy, dzięki czemu Bratysława jawiła się jak południowe miasto gdzieś we Włoszech!“ – opisuje pan Jan.

Będąc dzieckiem, z łatwością przyzwyczaił się do nowych warunków życia. Dzięki nauczycielce, która się nim zaopiekowała, szybko opanował język słowacki. „Dziś chyba nikt nie da wiary, że ta nauczycielka podczas lekcji paliła papierosy, kroiła słoninę i cebulę. Ale była świetnym psychologiem. To dzięki niej zaaklimatyzowałem się w nowym środowisku“ – mówi z uśmiechem.

 

Z pędzlem w ręku

Po ojcu Jan odziedziczył zamiłowanie do sztuki, nic więc dziwnego, że wybrał studia plastyczne. „To chyba byłoby uwieńczeniem marzeń mojego ojca, który również malował, ale niestety nie dożył dnia, kiedy ja dostałem się na studia“ – wspomina nasz bohater. Przyznaje, że pociągał go również teatr i scenografia, ale akurat tego roku nie było przyjęć na ten kierunek.

„Do dziś chętnie chodzę na przedstawienia, szczególnie operowe, i krytycznym okiem przyglądam się scenografii“ – opisuje. Jest absolwentem Słowackiej Szkoły Artstyczno-Przemysłowej i Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, gdzie studiował pod okiem profesorów Rudolfa Fily i Jána Mudrocha.

Pan Jan zaistniał w środowisku artystów plastyków i stał się cenionym profesorem. W latach 1987 – 2008 pracował w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, a wcześniej w Szkole Wzornictwa Przemysłowego. W sumie 40 lat poświęcił pracy pedagogicznej i artystycznej. I choć dwa lata temu przeszedł na emeryturę, to wciąż jest aktywny, a jego nazwisko otwiera jego podopiecznym drogę do kariery.

Dowodem tego jest choćby wystawa prac ponad 30 jego wychowanków, niedawno prezentowana w bratysławskim Domu Sztuki i ciesząca się ogromnym powodzeniem. Przy okazji się dowiedziałam, że wystawa ta będzie prezentowana także w innych miastach Słowacji.

 

Kiedy polskość w duszy gra

Pan Jan posługuje się świetną polszczyzną i na pytanie, kim się czuje, bez chwili wahania odpowiada – Polakiem. „Co jest takiego w człowieku, że czuje przynależność do danego kraju, choć nigdy w nim nie mieszkał? – zastanawia się na głos. – Czy ja to coś otrzymałem od rodziców, czy z tym czymÊ człowiek się rodzi?“.

Jedno jest pewne – Jan Berger otrzymał solidne wychowanie w duchu polskości, jak większość Zaolziaków, którzy o tę polskość musieli walczyć. „Moja mama, choć po przyjeździe do Bratysławy nauczyła się świetnie mówić po słowacku, nigdy nie mieszała języków i w domu mówiło się czystą polszczyzną“ – wspomina.

W Bratysławie pan Jan spotkał wybrankę swego serca, która ma również polskie korzenie. „Mój teść był z krwi i kości Polakiem, a podczas rodzinnych spotkań recytował Pana Tadeu­sza“ – wspomina ojca żony.

 

Sukcesy

W środowisku Polaków na Słowacji nazwisko Berger jest synonimem sukcesu – kilka lat temu Klub Polski przygotował wystawę, zatytułowaną „3 razy Berger“, podczas której prezentowane były dzieła trzech pokoleń rodziny Bergerów: Józefa, Jana oraz Xenii. Kiedy rozmawiam z panem profesorem o jego osiągnięciach, z wrodzoną skromnością je bagatelizuje.

„Owszem, cieszy mnie, że spod moich skrzydeł wyszli moi podopieczni, którzy zaistnieli w świecie sztuki“ – mówi, a potem długo się zastanawia, co jest jego największym sukcesem. „Może właśnie ta ostatnia wystawa moich studentów? Może moja wystawa sprzed 10 lat?“. Na koniec dodaje, że najwięcej radości daje mu obecnie kilkumiesięczny wnuczek.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: autorka

MP 3/2010